Początek
Z powodu naszego grzechu widzimy rzeczywistości, których nie ma. Słyszymy słowa, których nikt nie powiedział. Odczuwamy stany irracjonalne. Przez grzech nasz umysł płata nam figle tworząc konstrukcje logicznie spójne i zwarte, ale fałszywie opisujące rzeczywistość. Wstajemy rano, otwieramy oczy i nie widzimy piękna i dobra, ale dostrzegamy zło i zagrożenie. Nie cieszymy się z naszego życia, lecz boimy się, że ono nas zniszczy. Dlatego co dzień „toczymy walkę” z każdym, bojąc się stracić cokolwiek.
Budzimy się każdego dnia na dziedzińcu naszego życia, otoczonego galerią pełną drzwi. Drzwi zwykłych
i szczególnych. Wiemy, że musimy wybrać któreś, aby życie miało sens.
Przed każdym z ważnych drzwi stoi strażnik, który eksponuje swój oręż. Chce nas odstraszyć od decyzji przekroczenia ich progu. Lecz wydarza się rzecz zaskakująca - kiedy podejdziemy do strażnika i wejdziemy „w niego”, znika i okazuje się iluzją, a klamka ugina się łagodnie pod naciskiem naszej dłoni.
Jesteśmy pełni lęków, które w rzeczywistości są jak dym, a my traktujemy je jak rzeczywistość. A z kolei naszej prawdziwej rzeczywistości, nie jesteśmy w stanie poznać, wystraszeni przez lęki, w jakie wierzymy. Tragedia! Tragedia!! Tragedia!!
Chciałbyś opowiedzieć ojcu, że zakochałeś się i jesteś szczęśliwy, opowiedzieć jak było w górach, co przeżyłeś wczoraj, o swoich marzeniach, ale gdy podchodzisz, wtedy narasta jakiś nagły lęk, by wyjawić mu swe wnętrze.
Co się dzieje? Dlaczego tak się boję? Poznanie przyczyny lęku otworzy nam oczy i pozwali poznać spisek, jaki uknuł ktoś przeciw nam – przeciw tobie i przeciw mnie. Spisek tak doskonały, że niemożliwy dla nas do wykrycia. Przywódca spisku oprócz wtajemniczonych u swego boku, wciągnął w swoją mistyfikację ciebie i mnie - każdego człowieka na ziemi, w ten sposób, aby o tym nie wiedzieć.
Nieświadomi, jesteśmy niewolniczymi marionetkami w planie naszego samozniszczenia. Prowadzeni strachem przed utratą szacunku, pieniędzy, zdrowia, czasu – czegokolwiek, a w ostateczności ż y c i a, rozdajemy i fundujemy wszystkim truciznę.
W takim stanie nie rozpoznajemy prawdy. Nie rozumiemy: kim jesteśmy? po co żyjemy? Nie jesteśmy w stanie być Człowiekiem kompletnym. Na zewnątrz ubrani w szaty człowieczeństwa, w środku zwierzę czyhające na ofiarę lub gniazdo żmij. Biedaczkowie, oszukani, prowadzeni na postronku urojonych bojaźni. Popychani do decyzji opartych na najniższych instynktach. Apokalipsa grzechu to nasz codzienny chleb.
Czy widzimy jasno tragizm naszej sytuacji?
Czy dostrzegamy skąd przychodzi grzech?
Jak rodzi się?
Czy przeżywamy go jako złamanie prawa?
Czy jako uwikłanie w spisek przeciwko człowiekowi? również spisek przeciw mnie? ?
Historia właściwa
Moja tragedia zaczęła się wówczas, gdy ktoś zainteresował się moim cierpieniem i zaoferował mi „pomoc”. On mnie „oświecił”, a ja mu zaufałem.
Jako młody chłopak mieszkałem z rodzicami w Szczecinie w kamienicy na czwartym piętrze. Miałem młodszą siostrę. Mieszkała też z nami babcia, więc każdy zdaje sobie sprawę, jak trudne jest mieszkanie z teściową pod jednym dachem . Pomimo najlepszych intencji teściowej, zawsze taka sytuacja będzie szkodzić relacjom w małżeństwie i rodzinie. Stworzeni jesteśmy właśnie w taki sposób, że człowiek (czyli mężczyzna i kobieta) musi opuścić ojca i matkę i wtedy będą dwoje jednym ciałem. Dlatego tez byłem co jakiś czas świadkiem kłótni, awantur wieczorami, zza ściany w kuchni. Jako sześcio-, może ośmioletni chłopak drżałem, gdy dochodziły mnie krzyki zza ściany. Nasłuchiwałem, by poznać ich przyczynę. Bałem się. Czasem drzwi trzaskały. Czekałem. Chciałem bardzo, żeby oni się pojednali. Nikomu o tym nie mówiłem. Byłem rozdarty, nie wiedziałem po czyjej stronie stanąć. Czy po stronie ojca, czy babci. Matka zawsze była pośrodku i próbowała załagodzić konflikt.
Pewnego wieczoru, gdy za oknem było już ciemno, a rodzice wyszli gdzieś z domu, wtedy siedząc na podłodze bawiłem się w półmroku klockami. Obok na maszynie szyła moja babcia. Wyznała mi pewną tajemnicę: „Piotrusiu, ty nie znasz swojego ojca, ty nie wiesz, co on mi zrobił, ja przez niego chciałam rzucić się do Odry”. Nie zdawała sobie na pewno sprawy z tego, w czym wzięła udział. Po latach, gdy jej to przypomniałem, wyparła się tego wyznania, nie pamiętała go. Ale wtedy koło mnie stał adorator mego cierpienia i „otworzył” mi oczy. Od tego momentu zacząłem „rozumieć” wszystko, co się działo za ścianą.
Zacząłem zważać na słowa skierowane do ojca, bo może i wobec mnie wykorzysta to, co mu powiem. Nie chciałem dzielić swojej historii z moją babcią. Kiedy wyjechała do Niemiec, moja (chora) więź z nią umocniła się. Prezenty, pieniądze, to atrybuty „miłości”, jakiej oczekiwałem od niej. A relacja z ojcem z każdym dniem pogarszała się, przechodziła od zaufania w nieufność aż po nienawiść. Nienawidziłem ojca, bo „odkryłem”, że przez niego cierpię. Podejmuję także głupie decyzje. Cierpiałem wtedy przez jego grzechy, z powodu ukrytych niecnych intencji. Coraz „jaśniej” dostrzegałem jego „prawdziwe” intencje. I choć głęboko tkwiło we mnie pragnienie, by opowiedzieć mu o tym, co przeżywam naprawdę, co się wydarzyło w rodzinie, a także o swoich cierpieniach, to jakaś niewidzialna ręka „broniła” mnie przed takim krokiem. Słyszałem głos: „uważaj, znów wykorzysta to, znów przysporzy ci cierpienia, nie musisz mieć takich relacji z nim. Uważaj, nie zadawaj się z nim!” Więc uważałem miesiąc za miesiącem. Ta zakodowana we mnie pewność, że to on jest „winien wszystkiemu”, stała się moim „naturalnym” odruchem, obroną i natychmiastowym atakiem na ojca. Minęło prawie dwadzieścia lat od tego wieczornego wydarzenia w dzieciństwie. Nie pamiętałem wtedy dokładnie tego wydarzenia, zatarte zostało mistrzowsko przez mego „doradcę”. Ojciec nie wiedział, że się zakochuję, że coś mi się udaje, co lubię a czego nie. Nie wiedział, że cierpię, gdzie chodzę, o czym marzę. Zacząłem kłamać. Wiedziałem jednak, że kłamstwo to grzech, gdyż byłem ministrantem. Słuchałem Słowa podczas eucharystii. Nie chciałem grzeszyć, więc znalazłem furtkę w mojej etyce. Mówiłem ojcu tylko część prawdy (czyli według mnie prawdę). Tylko to, co dawało inny, „właściwy” mój obraz. Tak naprawdę okłamywałem już nie tylko jego, ale i matkę. Jej też przestałem ufać, bo „donosiła” ojcu. Dawno przekonałem się, że zdradzała tajemnice, które jej powierzałem. Mówiła ojcu wszystko, nawet gdy przyrzekała, że mu nic nie powie.
Kłamałem, spowiadałem się, kłamałem, spowiadałem się... Głęboko doświadczałem wielkiego cierpienia. Wtedy, gdzieś w wieku 15-17 lat, zacząłem pisać wiersze. W poezji mogłem ukryć swoje cierpienia i zmagania, co naprawdę myślę i o czym marzę. Zdobywałem sztukę kamuflażu, sztukę poetyckiej symboliki. Wtajemniczeni wiedzieli, co jest treścią wiersza, ale tylko wtedy, gdy ich wtajemniczyłem. Nauczyłem się pisać tak, by niewtajemniczony słuchacz usłyszał coś innego. Mój cichy „doradca” uczył mnie „sztuki” hipokryzji. Co miałem robić?! Bałem się, że oni przeczytają moje wyznania i dowiedzą się przypadkiem, kim naprawdę jestem, co naprawdę przeżywam. Cały ten czas dałem się prowadzić asystentowi mojej ciemności, nazwanej przez niego „oświeceniem”. Ale Ten, który rzeczywiście mnie kocha, nie pozwolił mi zginąć. Pewnego dnia, gdy wróciłem do domu, drzwi otworzył mi ojciec. Zapytał: „gdzie byłeś?”. Zrobiłem to, co robiłem już od dłuższego czasu - skłamałem. Miałem w kieszeni przygotowanych kilka wersji historii, jaka się „wydarzyła”. Wyciągnąłem jedną z nich i odpowiedziałem. I tu stało się coś, co potrząsnęło moim całym życiem na co najmniej 20 lat. Ojciec podniósł swą ciężką rękę i uderzył mnie z impetem w twarz i powiedział: „kłamiesz!”. Zrozumiałem, że zdemaskował w ten sposób moje drugie życie. Cud, że miałem w sobie na tyle pokory i w tym momencie wszedłem w nawrócenie. Przyznałem się do grzechu i przepraszałem (nie wiedziałem wtedy jeszcze, co to znaczy „prosić o wybaczenie”). Pamiętam, jaką czułem radość, że znów mogę być w jedności z ojcem. Niestety, bardzo szybko zajął się mną mój współczujący „kolega” i „wytłumaczył” mi, co się wydarzyło. Po kilku dniach względnego pokoju podjąłem z głębiny mego serca następującą myśl: „z takim człowiekiem nie można żyć! To, co zrobił, jest niewybaczalne!”. Zamknąłem definitywnie moje serce przed ojcem. Od tej chwili już go nie okłamywałem, bo w ogóle się do niego nie odzywałem. Pytał mnie o coś - milczałem. Stał się dla mnie jak zbędny mebel w domu. Dawał mi wyraźnie znać, co jakiś czas, że cierpi. Byłem jednak nieugięty. Wtedy spolaryzowałem się z matką. Poprzez nią prowadziłem rozmowy z ojcem. Kiedy coś chciałem, wówczas prosiłem matkę, by go zapytała. Sam o nic ojca nie prosiłem. Było dla mnie poniżające prosić go o coś osobiście.
Bóg dał w końcu trzy takie wydarzenia, które były mocnymi interwencjami w moje życie, choć nie zmuszającymi mnie do niczego.
W roku 1981 moja babcia (również matka chrzestna) dała mi prezent z okazji 18. urodzin. Sfinansowała również mój wyjazd z ojcem na pielgrzymkę do Rzymu na spotkanie z Janem Pawłem II. Przekonałem siebie do przebywania razem z ojcem przez dwa tygodnie. Siedziałem koło niego w autokarze, chodziłem na spacery, wyciągałem go na nocne wędrówki po wiecznym mieście. Na pewno był szczęśliwy, że rozmawiam z nim i jestem z nim. Złożyłem broń
i pozwoliłem na ten czas bliskości. Dotykanie miejsc korzeni chrześcijaństwa, wspólne liturgie, zachęcały mnie do zmiany kierunku mego myślenia. Kulminacyjne momenty w tej pielgrzymce to: kameralna eucharystia z Papieżem w grocie z Lourdes i osobiste spotkanie z Ojcem św. po liturgii.
Z eucharystii, na której czytałem drugie czytanie z listu Piotra (1 P 2,20b-25), zapamiętałem słowa
: „To się Bogu podoba, jeżeli dobrze czynicie, a przetrzymacie cierpienia. Do tego bowiem jesteście powołani. Chrystus przecież również cierpiał za was i zostawił wam wzór, abyście szli za Nim Jego śladami. On grzechu nie popełnił, a w Jego ustach nie było podstępu. On, gdy Mu złorzeczono, nie złorzeczył, gdy cierpiał, nie groził, ale oddawał się Temu, który sądzi sprawiedliwie. On sam, w swoim ciele poniósł nasze grzechy na drzewo, abyśmy przestali być uczestnikami grzechów,
a żyli dla sprawiedliwości - Krwią Jego zostaliście uzdrowieni. Błądziliście bowiem jak owce, ale teraz nawróciliście się do Pasterza i Stróża dusz waszych”.
Po tamtej pamiętnej eucharystii papież Jan Paweł II przechodził błogosławiąc między zgromadzonymi wokół ludźmi. Wtedy też pobłogosławił mój różaniec i krzyż, który kupił mi ojciec.
Drugi przejmujący moment przyszedł trzy dni później. W Wenecji dotarła do nas wiadomość, że dokonano zamachu na Ojca Świętego. Mój świat moich nadziei zawalił się w jednej chwili. Pamiętałem wyprawę po Wenecji nocą, przejażdżkę taksówką wodną po kanałach i ciągłe rozmowy i myśli: „co dalej będzie?”. Zrozumiałem, że to Bóg robi coś ważnego ze mną. Daje mi mocne znaki, że chce zmienić moje życie, że mówi do mnie. Nie wiedziałem, co mówi, ale czułem, że wybiera mnie do misji, że zależy mu na mnie. Ten ważny moment miał właśnie miejsce w czasie pierwszej pielgrzymki ze Szczecina do Ojca Świętego. Byłem jednym z pięćdziesięciu wybrańców tego miasta. Po latach dopiero zrozumiałem, co wtedy się wydarzyło.
Po powrocie z pielgrzymki przez jakiś czas relacje z ojcem były lepsze, ale nadal podtrzymywałem zasłonę milczenia, choć już w mniejszym zakresie. Rozmawiałem z nim na tematy ogólne. Ukrywałem to, co naprawdę było ważne. Bóg zawęził pole działania mego asystenta grzechu.
Tu dochodzimy do następnego kluczowego wydarzenia zmieniającego całe me życie. Pewnego wieczoru pod koniec eucharystii w gronie studentów, oczy zatrzymał Bóg na pewnej dziewczynie, którą znałem od lat. Usłyszałem Głos: „to ta!”. Przekonany przez ten Głos pomimo przeszkód, z bezsprzeczną interwencją Ojca z Nieba, kroczyłem po ścieżce planu Boga. Byłem pewien od początku, że się uda, bo tego chce Bóg. Determinacja, jaką odczuwałem, popychała mnie naprzód pomimo „oczywistych” znaków zaprzeczających powodzeniu tej znajomości. Siła mojego fałszywego „interpretatora” historii osłabła.
Zacząłem być miły wobec ojca, chociaż z rezerwą dawkowaniem mu szczerość. Był to czas, gdy zacząłem dotykać Słowa. Chodziłem na spotkania Odnowy w Duchu Świętym. Rezerwę, jaką miałem w stosunku do ojca, motywowałem (dziś już wiem) jako coś koniecznego, by zrealizował się plan Boga. Pierwszy raz dostrzegłem za tym tym kolegą, interpretatorem, asystentem mych grzechów, „współczującym” - złego ducha, zwanego diabłem.
Otrzymałem jakieś wewnętrzne światło, aby zachować głęboko w sercu wydarzenia związane z miłością do Wioletty, aż do zakończenia tej przygody. Robiłem to patrząc na dziewicę Marię. Zrozumiałem Jej milczenie, aby demon nie przejrzał jej relacji z Bogiem, tego planu, jaki Bóg jej objawił. Bałem się, że gdy wypowiem na głos to, co przeżywam, usłyszy to i on, mój wróg i znów zepsuje wszystko. Kim byłem? Byłem nikim, słaby i znerwicowany młody chłopak, który pragnął podbić cały świat. Pokazać wszystkim, że można żyć inaczej, nie poddać się nurtowi powszechnego myślenia. Pragnąłem zapoczątkować odnowę świata, a w nim Kościoła. Protestowałem przeciw choremu układowi poprzez sposób wyrażania się, poprzez noszenie brody, poprzez poezje, kompozycje piosenek, spektakle, które realizowałem. Blisko byłem granicy odwrócenia się przeciwko Matce Kościołowi i wejścia w politykę czy protestantyzm. Ale obronił mnie Ten, który zawsze mnie kochał.
To niezwykłe zjawisko nazywało się „Wioletta”, Bóg przypieczętował je pieczęcią niezniszczalną, wydarzeniem mistycznym. Do dziś, gdy o tym wspominam, jestem poruszony do łez, jak bardzo zależało Bogu, by mnie uratować, by nie było praktycznie możliwe, aby jego plan się nie udał. Ciągłe pytanie z bojaźnią: „dlaczego ja?”, wraca i pomaga, by nie zniszczyć dziś plan Boga, aby wchodzić w następne trudne chwile, nazywane Krzyżem.
Pamiętam dzień 18 maja 1984 roku, jakby dział się wczoraj. Wciąż Wioletta wahała się czy sensowna jest nasza znajomość. Mówiła: „nic z tego nie będzie” i szła na tańce z innym chłopakiem.
19 maja miała odbyć się pielgrzymka studencka do źródeł chrzcielnicy w Pyrzycach, gdzie Otton ochrzcił Pomorze. Miałem 21.w poniedziałek egzamin z psychologii. Musiałem się przygotować, bo w ciągu całego semestru wcale się nie uczyłem. Otrzymałem natchnienie, które zrealizowałem. Rano o godz 6:00 wstałem, gdy jeszcze wszyscy spali i wziąłem przyniesione przez ojca z działki konwalie. Naręcze tak wielkie, jakiego nigdy przedtem ani potem nie miałem w dłoniach. Poszedłem do akademika Wioletty. Na korytarzu zaczekałem aż wyjdzie jej współlokatorka i poszedłem dać jej te pachnące wiosną kwiaty. Była niezmiernie wzruszona. Chciałem w ten sposób przygotować ją na to, co jej powiem. Był wówczas przepiękny majowy poranek. Kwiaty konwalii przepełniały upajającym zapachem wszystko wokół. Ptaki dawały radosny poranny koncert życia. Z takim dobrym nastawieniem, odprowadzając Wiolettę na zajęcia na wydział chemii, wyznałem jej, że nie pójdę z nią na pielgrzymkę. Wtedy także dałem jej różaniec, jaki pobłogosławił Jan Paweł II, prosząc, by za mnie się modliła. Zobaczyłem jej poruszenie i szczęście, nie zdając sobie sprawy z tego, co się wydarzało. Żegnała się ze mną tak, jak nigdy wcześniej. Jednak wieczorem tego dnia, a był to piątek, zdecydowałem, że egzamin mogę oblać i zdać w innym terminie. Ważniejsze jest pójście na pielgrzymkę u boku mojej ukochanej. Tak zrobiłem. W sobotę rano pojawiłem się pod katedrą szczecińską i ruszyłem ręka w rękę z moją przyszłą żoną. Kiedy szliśmy przez las, Wioletta opowiedziała mi historię z ostatniej Paschy w Gorzowie. Modliła się o to, aby chłopak, który ma być jej mężem, podarował taki różaniec, jaki jej dałem. A ja z kolei opowiedziałem jej, że obiecałem Bogu w Szczecinie, że dam dziewczynie, która ma być moją żoną, ten różaniec.
Ta obecność Boga w tym znaku, broniła nas później w małżeństwie, aby nie odejść od siebie. Przyszedł dzień ślubu. W przeddzień nadeszły lęki i wątpliwości, ale historia Dnia Konwalii obroniła mnie przed ucieczką.
Na ślub przyjechało 30 osób z rodziny i znajomych. Na weselu w domu było 20. Mieliśmy setki znajomych, ale jak mówili, Gorzów jest za daleko. Bóg tak chciał, byśmy zaczęli bez tryumfu, w kruchości. Relacja z ojcem polepszyła się, bo zamieszkaliśmy oddzielnie. Otrzymaliśmy światło, aby wybrać życie na 6 metrach kwadratowych w kuchni u wujka niż wspólne mieszkanie z jakimikolwiek rodzicami. Prawie nic ze sobą nie zabraliśmy wychodząc z domów. Trochę książek i niezbędne ubrania. Zamieszkaliśmy w kuchni bez ogrzewania z jednoosobowym łóżkiem. Kończyliśmy studia, nie pracowaliśmy jeszcze, ale Bóg dawał nam wszystko co potrzeba. Od początku mieliśmy problemy ze współżyciem. Ktoś nas cały czas straszył, że gdy dzieci się urodzą, to skończy się nasze szczęście. Ogarniał mnie wtedy strach, że któryś ze znajomych kolegów żony mi ją poderwie i uwiedzie. Jak zostaliśmy małżeństwem moja żona była przepiękną dziewczyną, zawsze uśmiechnięta, pełna głębi, której szukałem. Do dziś jest w niej to piękno. Podarunek, jaki otrzymałem od Ojca, „ma ukochana”, wciąż mnie zachwyca, pomimo tak wielu trudnych chwil.
Trzecie wydarzenie, które było kluczowe, by mnie uratować, przyszło 16 lutego 1986 roku w dzień moich urodzin. Tego dnia była niedziela. Wstaliśmy wcześniej i poszliśmy do kościoła jezuitów na eucharystię, której przewodniczył Mietek Wołoszyn. Chodziliśmy do niego na grupę biblijną. Po tej liturgii zaczepił mnie Janusz Kunicki (jeden z uczestników koła biblijnego) i oznajmił, że dziś, na Golęcinie zaczynają się katechezy Drogi Neokatechumenalnej. Kilka tygodni wcześniej wpadła mi do rąk gazetka batystów a w niej artykuł: Przebudzenie w Kościele Katolickim – Droga Neokatechumenalna. Opisywano w nim wszystkie etapy wtajemniczenia chrześcijańskiego. Urzeczony byłem radykalizmem i dążeniem do wypełnienia się ewangelii w ludziach, których Bóg zapraszał do tej przygody. Miałem w tym czasie kryzys wiary. Widziałem dystans duchowieństwa wobec ludzi. Jak to, co słyszałem w ewangelii, jest dalekie od życia. Moja grzeszność męczyła mnie. Nie znajdowałem w Kościele odpowiedzi na mój grzech. Słyszałem tylko moralizmy: za mało się starasz, trzeba pracować nad sobą, itp. To wprawiało mnie w jeszcze większą frustrację. Nie potrafiłem zrobić ani jednego kroku do przodu. Szukałem w Oazie, w Odnowie, w Arce, w Duszpasterstwie Studenckim. Nigdzie nie dał mi nikt odpowiedzi, gdzie znajdują się drzwi wyjścia z tego cierpienia.
Kiedy pojechałem wieczorem w dniu moich urodzin na pierwszą katechezę, potem na drugą i trzecią, wówczas nie miałem wątpliwości, że Bóg odpowiedział na moje cierpienie. Widziałem tam ludzi, którzy nie byli nawiedzeni, dewocyjni, nie robili mi prania mózgu. Ludzi, którzy przyjechali z różnych stron Polski. Żyli w kruchości, bez zabezpieczeń, zdani na opiekę Boga i niczego ode mnie nie oczekiwali. Którzy mówili prawdę – bez sądzenia kogokolwiek. Stawiali diagnozę stanu Kościoła w obecnym czasie. Ogłosili mi plan ewakuacji, jaki Bóg ma dla mnie w Jezusie Chrystusie. Plan bardzo życiowy, nie teoretyczny. Tam rodziła się we mnie całkiem nowa relacja do Boga, której wcześniej nikt w Kościele mi nie pokazał. A nie byłem tam rzadkim gościem. Uczestniczyłem w różnych liturgiach nie pomijając niczego. Jako ministrant „służyłem” do mszy po 3-4 razy w ciągu dnia, co oznacza, że słyszałem wiele Słowa, wiele kazań, wiele nauk. Chciałem bardzo od dziecka odkryć to, czego Bóg chce ode mnie. Pytałem, szukałem, czytałem i nie słyszałem nigdzie przez te dwadzieścia lat Dobrej Nowiny. Nie słyszałem, że Bóg jest miłosierny i zależy mu na mnie tak bardzo, że za cenę swego życia, chce mnie uratować. Nikt mi nie ogłosił, że Niebo jest tuż obok mnie.
Pamiętam jak kiedyś mając 17-18 lat powiedziałem do prezbitera, że chcę być taki, jak święty Piotr. Wybił mi to z głowy, kpiąc z moich pragnień, powiedział, że to niemożliwe dla zwykłych ludzi. Chciałem „zostać księdzem”, gdyż myślałem, że wtedy na pewno będę zbawiony (nie mieściło mi się w głowie, że ksiądz może nie być zbawiony). Bóg mnie przed tym obronił. Miał inny, najlepszy plan. Plan mojego zbawienia.
Z tych katechez do dziś po 34 latach pamiętam całe fragmenty przepowiadania. Było to dla mnie mistyczne przeżycie. Ręka Boga wyrwała mnie, moją żonę, moich rodziców ze świata i przyprowadziła do sadzawki chrzcielnej, zapraszając do rozpoczęcia jedynej w swoim rodzaju Drogi.
Ta przygoda jeszcze się nie skończyła, trwa od 34 lat. Przygoda ma imię: „Jezus Chrystus i Jego mistyczne Ciało”. W tej przygodzie odkryłem plan mojego zbawienia. Otworzył mi Bóg oczy i zrozumiałem, dlaczego tak cierpiałem. Pojąłem sens w s z y s t k i c h wydarzeń mego życia, szczególnie tych najtrudniejszych, gorszących – sens mojego krzyża. Odkryłem, że korzystne jest dla mnie nie uciekać od cierpienia, bo to ono właśnie otwiera oczy na najciemniejsze jaskinie w mojej duszy. Jak wielka jest ulga, kiedy zaczynam rozumieć, co dzieje się w moim sercu i skąd (od kogo) pochodzi trucizna, która wywoływała paraliż. Odkrycie, że to nie żona, dzieci, ojciec, matka, że żaden człowiek nie jest przyczyną mego cierpienia, otwiera drzwi, by wejść w jedność z drugim. Odkrycie, że to nie wydarzenia, historia, zabiera mi szczęście i jej kłamliwa, fałszywa interpretacja, jest milowym krokiem, by odkryć w życiu Miłość Ojca.
Dziś z perspektywy czasu i doświadczenia, po 34 latach poddawania się korygowaniu i prowadzeniu katechistom (czytaj: Kościołowi), wiem, że gdy gdybym uczestniczył w liturgiach, jakie dostępne są w powszechnym duszpasterstwie, nigdy bym nie pojął sensu mojego życia, nie spotkałbym Jezusa Chrystusa obecnego w mojej historii, jak również nie umiałbym rozpoznawać gdzie i jak atakuje mnie zły duch i nie umiałbym się obronić. Rozumiem bardzo dobrze tych wszystkich, którzy po krótkim czasie chcą wziąć rozwód, walczą o pieniądze, nienawidzą, zabiją dzieci - rozumiem ich zmagania i bezradność. Ja nie otrzymałem od kogokolwiek w Kościele żadnych narzędzi, które by mnie obroniły, które dałyby mi światło na moją udrękę z powodu mej grzeszności. Mimo intensywnego poszukiwania przez dwadzieścia parę lat, nie wtajemniczono mnie w dojrzałą wiarę, która obroniłaby mnie przed zdradami. Dlatego dzisiaj, z wdzięczności za uratowane me życie, nie mogę milczeć i przejść obojętnie koło cierpiących wokoło.
Aby można było się obronić przed złem, nie wystarczą pobożności (które są dobre), nie wystarczy modlitwa (która jest konieczna), nie wystarczy „chodzenie na msze” (bez której nie wyobrażam sobie życia). Czego brakuje? Osobistego, permanentnego, rozłożonego na lata - prowadzenia przez kogoś, kto przeszedł tę drogę zmagań, kto poznał pułapki demona. Konieczny jest ktoś posłany przez Kościół, kto nie teoretycznie wie, co trzeba albo jak trzeba, ale przeszedł wiele wojen i potyczek z demonem w swojej historii życia, u boku Jezusa Chrystusa.
W tym fragmencie historii mojego życia, można dostrzec progresywną taktykę złego, jego metody i sztuczki, jego kłamstwa. Można zobaczyć, jak słabym i bezradnym jest każdy człowiek w konfrontacji z uwodzicielem.
Życiem moje było sceną niewidzialnej walki demona i samego Boga o moją duszę. Do dziś, kiedy codziennie wstaję, lękam się, by nie stracić z oczu moich grzechów oraz nie stracić z oczy Miłości Boga.
Moje życie przez wiele lat było podobne do życia opętanego człowieka z krainy Gadary, którego odnajduje Chrystus. Niektórzy próbują jemu pomagać, ale okazuje się, że ta pomoc nie jest w gruncie rzeczy pomocą. Jedynie, co ma na własność to kilka grobów, gdzie mieszka. Żyje pośród kości, stęchlizny, wilgoci, rozkładających się ciał. Samotność i beznadzieja. Nie ma ubrania i chodzi nagi, jak niewolnik, który w oczach innych jest nikim. Bliscy wiążą go łańcuchami, dobrymi radami, moralizmami, ale on wszystkie łańcuchy rozrywa. One nie są dla niego żadną pomocą ani ratunkiem, tylko go jeszcze bardziej rozwścieczają. Ten człowiek tłucze swoje ciało kamieniami aż do krwi i na koniec mdleje. I znów od początku. Znów próbuje żyć. W rzeczywistości smakuje coraz to mocniejszej mikstury śmierci. Takie było też moje życie. Jęczałem z bólu, krzyk rozrywał mi serce, ale nikt go nie słyszał.
To wydarzenie, od którego zacząłem moją historię, było pierwszym poważnym spotkaniem z demonem. Nie na próżno jedno z jego imion brzmi Lucyfer, czyli niosący światło. Jak również Lucyper, czyli ten który stracił światło. Przyszedł do mnie wzbudzając przekonanie, że odkryto przede mną tajemnicę i w końcu znam „prawdę”. Doznałem jakby oświecenia. Ale równocześnie tak naprawdę, niezauważalnie, zacząłem tracić Światło. Tę zaproponowaną mi interpretację złego ducha, umieściłem w sercu i zachowałem jako doświadczenie życiowe, „oświecenie”. W rzeczywistości zaczął się we mnie proces destrukcji, uśmierzania we mnie dobrej relacji do ojca, a zaczęła się pojawiać nowa, chora relacja. Tak naprawdę złemu nie chodziło o relację z ojcem, ale z Bogiem, którego on uważa za okrutnika i tyrana ludzkości, czyli również mnie. To wydarzenie przypomniało mi się gdzieś po około dwudziestu latach i wtedy dopiero zrozumiałem, co się wydarzyło kiedyś tamtego wieczora. Demon zamknął mnie w moim świecie, do którego nie dopuszczałem prawie nikogo. Zacząłem słyszeć głos mego „doradcy”, zaczął mi pomagać kłamać, nauczył mnie nosić maski - dla każdej osoby odpowiednią. Nauczył również umiejętności manipulowania innymi. Wprowadzał w świat sukcesu, nakręcając moje ego do ogromnych rozmiarów. Pragnąłem mieć u stóp cały świat, być kimś. Jednocześnie zły rozbudzał we mnie religijność. Tak, nie pomyliłem się - religijność, która była daleka od Wiary, a wielokrotnie służyła profanacji mego wnętrza. Czułem się, jak ten opętany człowiek, który oddaje pokłon Chrystusowi, klęka, pada na twarz i mówi: „czego chcesz ode mnie Jezusie, Synu Boga? Zaklinam Cię na Boga, nie dręcz mnie!”. Ja właśnie byłem tym opętanym, zaplątanym w sieć kłamstw, pośród których rzucałem się na wszystkie strony. Nie miałem w pobliżu żadnej osoby, przed którą stanąłbym w prawdzie. Bałem się drugiego człowieka. Bałem się otworzyć usta i mówić, co myślę, ponieważ mnie skrytykują, odrzucą i stracę to „coś niecoś”, co wykreowałem w ich oczach. Żyłem w nieustannej nerwicy, aby nie zapomnieć tej wersji wydarzeń, jaką przedstawiłem danej osobie. Pilnować musiałem, żeby sprzeczne wersje nie „spotkały się ze sobą”.
Oprócz tej hipokryzji, sądu wobec ojca, demon zafundował mi jeszcze wiele upadków w różne grzechy. Najbardziej byłem zgorszony swoją chorą seksualnością. To zgorszenie było też dziełem diabła. Wprowadzało mnie w stan bliski rozpaczy. Uciekałem od tej prawdy o mnie w świat muzyki. Nie słyszałem nigdzie, że Bóg kocha hipokrytów. Robiłem wszystko, co tylko mogłem. Chodziłem do spowiedzi bardzo często, ale ten sakrament nie pomagał mi za wiele. Nikt mnie naprawdę nie wtajemniczył, czym jest nawrócenie. Uczono mnie wprawdzie, że przed eucharystią trzeba się wyspowiadać, żeby godnie przyjąć komunię, więc czyniłem wszystko według tych wskazań. Grzeszyłem, planowałem nawet grzechy przed mszą, aby wcześniej móc zdążyć pójść do spowiedzi. Pamiętam jak pewnego dnia jeden z prezbiterów wziął mnie do swego pokoju i powiedział mi: „ty Piotr to jesteś egoistą, a nawet dokładniej - egocentrykiem i tego nie widzisz.” Dlatego przez kilka dni nie mogłem się pozbierać. Ktoś pierwszy raz odważył się, by mi to powiedzieć. Po latach odkryłem, że za tym stał sam Bóg. Jakże trudno było Bogu przekonać mnie o grzechu. Przekonać o tym, że droga, którą wybrałem, zdąża do piekła!
Zdarzenie, kiedy ojciec uderzył mnie w twarz, po latach ujrzałem na nowo jako moment wielkiej łaski Boga. Najpierw po kilku latach wtajemniczenia chrześcijańskiego odkryłem, że nie mogę iść dalej za Chrystusem, jeśli nie wybaczę ojcu. Wtedy wreszcie poznałem jego życie, metody wychowania, dzieciństwo i zacząłem go trochę rozumieć i usprawiedliwiać. Znów po jakimś czasie zacząłem widzieć swój grzech popełniony wobec niego i byłem w stanie ujawnić swoje kłamstwa. Aż na koniec po dwudziestu paru latach doznałem w końcu prawdziwego oświecenia! Odkryłem, że za moim ojcem stał sam Bóg Ojciec, który nie mógł już dłużej patrzeć jak gniję, jak niszczę siebie, jak pogrążam się w błocie hipokryzji. Sam Bóg zaprotestował przez mego ojca, przeciw mojej bufonadzie, przeciw memu samozniszczeniu, w jakie wciągnął mnie demon. Wtedy jednak nie pragnąłem zmiany w moim sercu. Uważałem natomiast, że za cierpienie w moim życiu odpowiedzialny jest ojciec. Zaprowadziłem go także na katechezy z nadzieją, żeby się nawrócił. A tak naprawdę nawrócenia potrzebowałem ja sam.
Miałem podobne nastawienie jak Augustyn, który mówił do Boga: „daj mi czystość i rozsądek, ale jeszcze nie dzisiaj.” Lękałem się Boga, bałem się bardzo, że oddając się Mu całkowicie, nie będę mógł być wolny. Wydawało mi się, że jestem już nawrócony. Przeszkadzał mi tylko ojciec, którego nie kochałem, gdyż sądziłem, że wszystko to jego wina, bo jest twardogłowy. Przeszkadzały mi również upadki w grzechy seksualne. Gdyby nie ten defekt, byłbym doskonały.
Pamiętam słowo z Biblii, które chodziło za mną przez długi czas. Była to historia Jonasza, który uciekał przed Bogiem. Wiedziałem, że to też jestem ja, zagniewany na Boga, że nie pełni mojej woli. Kompletnie ślepy zadawałem ciosy po omacku nie trafiając prawdziwego wroga, ale raniąc innych ludzi. Nie rozpoznawałem wtedy, że jesteśmy wszyscy po tej samej stronie barykady w boju przeciw duchom zła.
Pamiętam szóstą katechezę, którą głosił mi Bogumił Gacka (Marianin) i pytanie, jakie zadano nam na początku: kim ty jesteś? jaki jest sens twego życia? po co żyjesz? Myślałem wtedy: jestem człowiekiem, sensem życia jest żyć dla Boga. Naprawdę byłem taki, jak ten człowiek z Gadary. Kiedy Chrystus go pyta: „jakie jest twe imię?” („kim jesteś?”), wtedy on odpowiada: „Legion”. Ja odkryłem to dopiero po dwudziestu paru latach.
Miałem sen, w którym zobaczyłem piekło - wizja straszliwa! Rzesza ludzi przyklejonych stopami do czerwonej mazi na dole, nikt nie był w stanie ruszyć się i przejść gdziekolwiek. Nikt nie był w stanie dotknąć drugiego! Nikt nie słyszał drugiego, choć widział wielu wokół siebie niedaleko. Każdemu gniła i odpadała skóra, co zadawało ogromny ból. Pomimo że ta zgniła skóra odpadała, człowiek się nie rozkładał. Trwało to w nieskończoność. Każdy choć widział ten tłum ludzi, egzystował w wielkiej samotności, bólu i nieopisanym cierpieniu. Nie wiem czy to był sen, czy to była jawa. Jednak ta wizja była tak przejmująca i tak mną wstrząsnęła, że tkwiła we mnie około dwóch lat. Żyłem tak, jakbym obudził się przed chwilą z tego snu. Od tego momentu zacząłem myśleć o demonie jako o osobie, która chce mnie zaprowadzić do swojej straszliwej krainy. Zacząłem skrutować (badać) moje serce. Badać, co się w nim kryje.
Na początku wydawało się, że mój stan nie jest najgorszy, choć na pewno potrzebuje jakiegoś nawrócenia. Kiedy jednak mijał czas a historia przynosiła coraz więcej dowodów mego uwikłania w relację ze złym duchem, wtedy coraz wyraźniej widziałem podobieństwo do nagiego, potłuczonego, zakrwawionego człowieka z Gadary, wyznającego swoje imię: jako „Legion”. Zobaczyłem, że mam cały legion demonów u swego boku - 6826 kolegów, którzy pracowali dniem i nocą, bym nie rozpoznał, że jestem ich marionetkowym niewolnikiem, abym nie znalazł drogi do dobrego Ojca.
Wtedy mówiłem o sobie; nie jestem chrześcijaninem. To było prawdziwe wyznanie. Nie chciałem, żeby inni patrząc na moje życie, zostali wprowadzeni w błąd. By przypadkiem nie pomyśleli, że takie owoce przynosi relacja z Jezusem Chrystusem. Owoce grzechu.
Mówiłem: jestem w drodze do chrześcijaństwa, mam nadzieję, że któregoś dnia Bóg dopełni swe obietnice, jakie mi dał na początku, czyli w roku 1986 dnia 23 marca. Wtedy wymalował mi pierwszy raz niesamowity pejzaż - „Kazanie na Górze”. Obiecał mi, że to zrobi ze mną, jeśli tylko zechcę. Powiedziałem: Amen.
Finisz
Nie żałuję żadnego dnia tej cudownej przygody. Ta przygoda jeszcze się nie skończyła. Myślę, że będzie tak trwała bez końca. Z tygodnia na tydzień zaskakuje mnie. Ostatnio Bóg sprawił niespodziankę, jakiej nie spodziewałem się: mały nowotwór, który już zaczął komplikować moje życie. Rozpoczął wyraźnie wystukiwać ostanie takty symfonii pobytu tu na ziemi. Spisałem ten fragment mojej historii, ponieważ czuję, że nadchodzi moment, gdy będzie to trudne. Chciałbym, by ta historia pomogła choć jednemu człowiekowi zatęsknić za tą krainą, do jakiej doszedłem. Codziennie widzę swe grzechy i nie chcę stracić ich z oczu, by choć na chwilę pomyśleć o sobie dobrze. Nie chcę milczeć i zachować ten skarb dla siebie. Dostałem go, aby podarować ten skarb wszystkim, których ścieżki skrzyżowały się z moimi. Demon mówił mi wiele razy: „tylko nie mów tego nikomu, nie pokazuj swoich grzechów, bo będziesz nieszczęśliwy”. Jak dobrze, że zostałem uratowany. Jak dobrze, że uratował mnie Ktoś, kto mnie kocha. Pragnąłbym, aby udało się to wszystkim, dlatego dziś jestem tu, gdzie jestem. Takie życie jest szczęściem. Obym nie zwątpił choć na chwilę w Jego miłosierdzie!