Ślady ważnych wydarzeń

Piotr Wojciechowski

 

 

     Kim jestem?

     Co jest we mnie?

     Czym dzisiaj jest dla mnie życie, moja własna, osobista historia życia?

     Nie zamierzam opisywać życia w chronologii rok za rokiem.

Wolę choć trochę wykazać na przykładzie pewnych kluczowych wydarzeń, sensowność tego wszystkiego, co się wydarzyło. Nawet tych najtrudniejszych chwil.

     A więc zacznę od początku…

     Niezwykłe, że urodziłem się w 1963 roku. Nie 100 czy 300 lat wcześniej, nie 100 lat później, ale dokładnie w 1963 roku. Że mogłem dorastać oglądając przemiany jakie zaszły po wojnie, w czasie, gdy ludzie raczej szukali pokoju. Ale co najważniejsze dla mnie, w czasie Soboru Watykańskiego II, w czasie powrotu Kościoła do duchowości Kościoła Pierwotnego. W czasie gdy Bóg rozpoczął również to wspaniałe dzieło jakim jest Iter Neocatechumenale, czyli wrócił żywy katechumenat.

     Wiem, że ledwo przeżyłem pierwsze tygodnie, miesiące mego życia. Chrzczono mnie mroźną zimą, w pośpiechu, bo wydawało się, że mogę nie dożyć następnych dni. Moją matką chrzestną była moja babcia, która niedawno, mając 101 lat, odeszła do nieba. Osoba, która wywarła duży wpływ na moje życie. Jej historia jest niesamowita. Pomimo tak wielu cierpień, również ze strony duchownych, nie odwróciła się i nie odeszła od Kościoła, ale do końca swoich dni miała gorącą relacje z Jezusem Chrystusem.

      Gdy miałem 5 lat przyjechaliśmy do Szczecina i tam dorastałem, uczyłem się, zakochiwałem, szarpałem między tym co chciałem i marzyłem, a tym co wydarzało się, grzeszyłem i powracałem. Przez wiele lat cierpiałem „samotność”, jak wielu młodych w tym wieku. Szybko doszedłem do wniosku, że lepiej mieć swój świat i tylko niektórym otwierać drzwi tego świata. Zamknięty, nieśmiały, cierpiący z powodu porażek w szukaniu miłości - zacząłem zamykać w poezji swoje najważniejsze przeżycia. Był to jedyny kanał jakim komunikowałem się z innymi a w szczególności z rodzicami, wyrażając swoje cierpienie, ból i pytania o sens życia.

     W szkole szło mi najpierw bardzo dobrze. Bez większego wysiłku byłem „najlepszy”. Okres średniej szkoły był czasem upokorzeń ze strony nauczycieli i czasem weryfikacji: po co uczę się? jaki sens ma moje młode życie? Dzięki Bogu, ten czas trwał 4 lata i skończył się. Pamiętam jak dostałem się na studia i chciałem, by zobaczyli to ci wszyscy którzy mówili: że nie dam rady, że jestem za głupi, żeby studiować. Czas studiów był najpiękniejszym czasem poznawania świata. Odkrywałem tajemnicze i przepiękne krajobrazy matematycznych struktur i powiązań, olśniewające prawa wszechświata i mikrokosmosu jak przepiękne diamenty rozszczepiające światło. Okrywałem mowę i myśli poprzednich pokoleń. Chciałem zrozumieć Arystotelesa i Kanta, Platona i Hume’a i wielu innych - dlaczego uważali, że właśnie to co ogłaszali ludziom, to „prawda”. Pytałem się siebie: jak znaleźć Prawdę?

     Cały ten czas od dziecka żarliwie modliłem się i uważałem, że ten Bóg, o którym mówili mi rodzice i wielu naokoło, istnieje jednak i może dużo zrobić i chyba nawet interesuje go trochę moje życie. Przez wiele lat dusiły mnie moje grzechy i nie potrafiłem pogodzić przeżywania liturgii, modlitw z moim grzechem, który jak cień nie opuszczał mnie.

     W tym też okresie zacząłem upatrywać w muzyce najlepszy sposób dotarcia do drugiego człowieka. Słuchałem tony płyt, setki godzin zanurzony w ten fantastyczny ocean brzmień. Miałem kilku znajomych z którymi moglem godzinami analizować każdą nutę i barwę i zachwycać się nowymi odkryciami. Genesis, Queen, Led Zeppelin, King Crimson, Bob Dylan i wiele, wiele wspaniałych krain, do których wyruszałem, gdy cierpiałem, gdy w środku wyłem z bólu samotności.

     Gdy skończyłem 18 lat dostałem prezent: wyjazd z moim ojcem na pielgrzymkę do Rzymu na spotkanie z Janem Pawłem II. Było to wydarzenie zapierające dech w piersiach. Pomijając wszystko co zobaczyłem, najważniejsze było dla mnie to, że uczestniczyliśmy w eucharystii z Papieżem. Kameralnie - 200 osób w ogrodach Watykańskich. Potem każdy mógł z nim rozmawiać. Trzy dni później, gdy byliśmy w Asyżu, zamachowiec strzelał na placu świętego Piotra, a mnie wydawało się, że cały świat się wali, że wszystkie nadzieje ktoś mi kradnie, że zło jest silniejsze od dobra. Wtedy nabrał znaczenia dla mnie krzyż i różaniec, jaki błogosławił mi Ojciec Święty.

     Potem trafiłem do środowiska studentów związanych z Kościołem: Ośrodka Duszpasterstwa Akademickiego. Czasem nawet miałem tam chwile gdy byłem zadowolony z życia, ale tylko na chwilę. Równolegle zafascynowała mnie Biblia. Pewnego dnia mój przyjaciel pokazał mi pierwszy raz w życiu tę księgę. Nie wiedziałem, że coś takiego istnieje, pomimo tylu lat intensywnego chodzenia do Kościoła. Bóg otworzył przede mną nowy sposób słuchania. Szukałem „szczęścia” w rożnych grupach w parafii. Już odkryłem to, że chodzenie do Kościoła na msze święte i różne nabożeństwa, nie daje mi siły, by przejść przez cierpienia, grzechy, wątpliwości i obronić się i znaleźć jakiś głęboki sens swojego życia. Nikogo tu o nic nie obwiniam - broń mnie Boże - po prostu było tak. Pomimo że gorliwie uczestniczyłem, jak to się mówi - życiu Kościoła -nie dawało mi to pomocy w tym co przeżywałem.

    Tu nadchodzi jeden z najważniejszych wydarzeń w życiu, który ma imię Wioletta. Choć zakochany byłem wcześniej 8 razy, to jednak to, co przeżyłem wtedy, było jedyne w swoim rodzaju. Mogę o tym mówić godzinami. Tak ciekawie Bóg wszystko skomponował, wszystkiemu nadał znaczenie, że do dziś po ponad 30 latach pamiętam dokładnie szczegóły, kolory, zapachy, pogodę, godziny, miejsca tych przełomowych wydarzeń. Syntezując: Bóg bardzo chciał, bym spotkał ją a ona mnie i pomimo tego wszystkiego, co wołało, że nie mam szans, że nic z tego nie będzie - udało się. Poznaliśmy się w marcu 1984. W kwietniu gdy każdy z nas przeżywał Paschę w swoich miastach, każdy z nas zanosił do Boga podobną modlitwę o konkretnie wymyślony przez nas niezależnie znak, który Bóg o dziwo dał za niecały miesiąc. W październiku braliśmy ślub. Na tę uroczystość przyjechała tylko najbliższa rodzina i garstka znajomych - razem na uczcie po ślubie było 25 osób. Zapraszaliśmy wielu, a mieliśmy naprawdę wielu znajomych. Było skromnie, bez wesela z tańcami.

     Nasze wspólne życie zaczęło się od cierpienia. Zamieszkaliśmy u mojego wujka. My w kuchni, wujek w pokoju. Oboje jeszcze studiowaliśmy. Wujek cierpiał na uciążliwe dolegliwości - cukrzycę i zanik pamięci. Nie mieliśmy miesiąca, a nawet tygodnia miodowego. Od razu w wir przerastających trudności. Do tego odkryłem, jak trudno dogadać się, zrozumieć z drugim człowiekiem. Wybiegałem z domu w nocy na ulicę i krzyczałem do Boga: czemu mi to zrobił! Byłem infantylny, nadęty, inteligentny ale głupi, zależny od rodziców, ze swoimi grzechami, które mnie dołowały i nie dawały spokoju. I wtedy tylko ten ZNAK jaki Bóg dał nam, upewniał mnie, że to wszystko nie było przypadkiem, że nie było pomyłką, błędem.

     Po 18 miesiącach po ślubie przyszło wydarzenie, które zmieniło już nie moje, ale nasze życie. W dzień moich urodzin trafiłem na jedne z pierwszych katechez - przepowiadania, przez które Bóg zainterweniował w całe moje życie. Była zima, 20 stopni mrozu, kościół 15 kilometrów od domu i tam trafiłem. Słuchałem z otwratymi ustami. Ktoś mówił prawdę o mnie, ale mnie nie sądził i nie wymagał, bym się zmienił. Mówił o miłości do grzesznika, darmowej, bez względu na osobę. Przedstawił nam horyzont wspaniały, do którego mieliśmy zacząć zdążać. Dano nam obietnicę, że będę taki sam jak Chrystus, że będę chrześcijaninem. Zapraszano nas, by wyruszyć w Drogę do dojrzałej wiary. Takiej samej jaką miał Abraham. Uwierzyłem, uwierzyliśmy i ruszyliśmy w tę przygodę, którą okazuje się, że trwa wiecznie.

     Trzy dni po wyruszeniu w tą Drogę, urodziła nam się córka. Rok później następna. Potem jeszcze jedna i dwóch synów. Po siedmiu latach, gdy mieliśmy już 5 dzieci, nastąpiły problemy z ciążami i zaczęliśmy rodzić dzieci dla Nieba. Czworo wstawia się za nami i jestem pewien, że są wdzięczne, że daliśmy im życie. Ale gdybyśmy nie zaczęli Drogi nawrócenia, nie słyszeli nieustannie Dobrej Nowiny i Obietnicy, gdybyśmy nie dali się prowadzić Kościołowi, to nie byłoby tych dzieci. Nas by nie było razem. Dawno byśmy ruszyli każdy w swoją stronę. Wielu naszych znajomych dziś jest po rozwodach. Wielu z nich to porządni, uczynni, pełni poświęcenia ludzie. My nie jesteśmy lepsi od nich. To cud że jesteśmy razem ponad 30 lat i o dziwo, wciąż się kochamy i jesteśmy zadowoleni z naszej historii.

     Po studiach pozwoliłem zdegradować się i pracowałem jako zwykły pracownik fizyczny. Zrobiłem to z jednego powodu: chciałem pracować do godziny 15 i mieć czas dla rodziny. Żona była całe życie w domu, nie robiła kariery zawodowej, nie była zatrudniona. Chcieliśmy, by nasze dzieci kiedy idą i wracają ze szkoły, miały matkę gotową na słuchanie. Chcieliśmy być tymi, którzy pierwsi wprowadzą je w świat i będą im towarzyszyć. Co prawda nie mieliśmy za dużo pieniędzy, a wręcz bardzo mało. Pamiętam okresy gdy dawałem żonie 5 złotych na całą naszą rodzinę na jedzenie, gdy chleb kosztował złotówkę. Coś za coś. Nie daliśmy dzieciom obfitości jedzenia czy modnych ciuchów, ale mieły co dzień spacery, zabawy, radość z życia, fascynacje pięknem przyrody, wieczorami wspólne śpiewanie i granie. Myślę, że udało nam się dać to, coś najlepszego: spotkanie z Jezusem Chrystusem. Mówiłem: nie możecie opierać się na nas, jeśli oprzecie się na Tym, który nas uratował, to kiedy nas nie będzie, to będziecie też uratowani. Teraz mamy już 5 wnuków i jednego w niebie.

     Dziś, gdy piszę ten skrót mojej historii, jesteśmy misjonarzami wędrownymi od kilku lat. Zamknąłem swoją firmę i żyjemy zdani na ręce Boga, bez zabezpieczenia, głosząc innym Dobrą Nowinę, tam, gdzie pośle nas Kościół. Oglądamy z dala nasze dorosłe dzieci, ich zmagania, ich trudności i radości - wycofani, by Bóg mógł robić z nimi ICH historię zbawienia. Co dzień widzimy naszą kruchość, nasze pełne grzechów serca i idziemy do przodu tylko dzięki miłości Boga.