Wspólne Życie

Piotr Wojciechowski

Walka trzecia

Wspólne Życie

 

4.jpg

 

Dalila obcinająca włosy Samsonowi

 

  

      W roku 1984 w sobotę 6 października zaczęło się nasze wspólne życie w małżeństwie. Po półrocznej znajomości, w tym po 4-miesięcznym narzeczeństwie, Bóg złączył nas w jedno. Tak naprawdę nie można nazwać nasze narzeczeństwo przygotowaniem do małżeństwa (myślę zresztą, że podobnie jak prawie cała większość narzeczeństw). Dziś, z perspektywy wielu lat oraz światła, jakie otrzymałem we Wtajemniczeniu do Wiary Dojrzałej, ośmielę się powiedzieć, że ludzie, którzy powinni nas przygotować, wprowadzili nas w błąd. Nikt nie zrobił tego świadomie, nie. Mówię tak dlatego, aby pomóc zrozumieć, gdzie tkwi dzisiaj przyczyna wzrastającej ilości rozpadających się małżeństw. Badając swe życie oraz współuczestnicząc w cierpieniach małżeństw moich przyjaciół, mogłem odkryć, na jakich frontach toczą się główne walki w małżeństwie.

 

      W wieku 18 lat chodziłem na kurs przedmałżeński organizowany w naszej parafii. Odbywał się on w budynku kościelnym. Przychodziło na kurs około 100 osób. Byl to cykl około 8-10 spotkań (nie pamiętam dokładnie). Ze wszystkich „nauk” przedmałżeńskich zapamiętałem jedno: trzeba być odpowiedzialnym i odpowiedzialnie planować rodzinę. Krótko mówiąc: trzeba wspólnie rozważać, kiedy i na ile dzieci mamy się zdecydować. Przedstawiono nam fantastyczną, odkrytą niedawno metodę, by można było „ustrzec się” przed „niechcianą” ciążą, wszystko „zgodnie” z nauką Kościoła tak, aby nie zgrzeszyć. Najważniejszy był ten „papierek”, który dostałem na koniec nauk, który otwierał mi możliwość wejścia w przyszłości w małżeństwo już bez nauk przedmałżeńskich. Później trochę dotykał tematu relacji chłopaka z dziewczyną nasz duszpasterz akademicki. Zalecił nam czytanie dzieła Karola Wojtyły, „Miłość i odpowiedzialność”. Zdobyłem książkę i zacząłem czytać, ale trudny język szybko zgasił mój zapał. Rodzice, katecheci i duchowni mówili, że bez ślubu nie wolno współżyć i ten grzech nazywamy cudzołóstwem. Ale jeśli weźmiemy ślub, to już nie grzeszymy. Zachęta do otwartości na życie była rzadkością. Raczej mówiło się, że należy „rozumnie” decydować: czy jesteśmy gotowi na dziecko, czy mamy warunki, to znaczy odpowiednio duże mieszkanie, dosyć pieniędzy. Uczono nas, że rodzice mają przekazać wiarę dzieciom, co oznaczało „posyłanie na religię”, „chodzenie na mszę” i „uczenie dziecka pacierza”. Mają też dać przykład swoim życiem, dlatego „nie wolno kłócić się w domu”. Poza tym trzeba „uczyć dziecka posłuszeństwa”. To wszystko składa się na chrześcijańską rodzinę. O akcie seksualnym w małżeństwie mówiło się tajemniczo, językiem górnolotnym. Ogólny przekaz głosił: współżycie jest po to, by przekazać życie. Jeśli nie chcecie teraz dzieci, to nie powinniście współżyć. O współżyciu mówiono z zażenowaniem, jak o brudnej sferze życia. Był to temat tabu. A kiedy mówiłem o swoich trudnościach z „myślami nieczystymi” to kwitowano, że muszę „ćwiczyć swoją wolę”, że należy omijać szerokim łukiem wszystko, co może mnie do takich myśli doprowadzić. Oznaczało to, że nawet przyglądanie się dziewczynie może doprowadzić mnie do grzechu. Cały przekaz oparty był na moralizmie i prawniczej religijności. Mówiono też, że należy „wpuścić Jezusa do naszego życia” i wtedy nam się uda. Był to przebiśnieg Dobrej Nowiny, ale od razu wtedy tłumaczono jak to zrobić, znów w kluczu moralizmu - trzeba chodzić do kościoła (z małej litery) i dużo się modlić (z książeczki do nabożeństwa albo różańcem). Do dziś po 60 latach nie skorzystano powszechnie z pomocy, jaką dał Duch Święty na Soborze. Dziś jest jeszcze gorzej. Dziś młodzi nie chcą słuchać czegoś poważnego, nie „maja czasu na takie rzeczy”- ma być krótko i na temat, albo pójdą gdzieś indziej.

 

      Jaki fałszywy kamień podłożył zły duch, na którym wznosimy najpierw nasze myślenie a następnie nasze życie „chrześcijańskie”?
     
Co tak ważnego z Soboru ukradł i schował ten nasz nieprzyjaciel?

 

      Generalnie Sobór wrócił do pierwotnego sensu istnienia Kościoła. Inaczej mówiąc, odrzucił wszystko, co przez wieki z różnych powodów, wtargnęło, przyczepiło się, zniekształciło Jego tożsamość. Skutkiem zasypania pierwotnej tożsamości Kościoła, jest między innymi odwrócenie porządku rzeczy. „Szabat”, który pierwotnie był „dla człowieka”, powoli staje się rzeczywistością, ważniejszą od człowieka. Człowiek w konsekwencji dochodzi do wniosku, że to on musi mu „służyć” i tak rodzi się klerykalizm. Liturgie zaczyna traktować się jako „sacrum” odległe od człowieka, którego życie jest brudne - „profanum”.

 

      Wizja Kościoła odzyskana na Soborze, nie ma nic z triumfalizmu, klerykalizmu ani moralizmu, dąży do relacji wspólnotowej, istnieje po to, by służyć i zająć ostatnie miejsce, zostać odrzuconym, przebaczać zawsze, nosić grzechy innych na sobie. Papież zaczął mówić o sobie, że jest Sługą Sług Bożych, że istnieje w służbie Ludu Boga, aby posługiwać Kapłaństwu Królewskiemu, w którym ma udział każdy świecki. To wielu duchownym (jak również świeckim) się nie podobało. 

 

      Przecież raczej rządzi się ludem niż mu się służy, raczej broni się dystansu, niż pozwala wchodzić w relacje braterskiej miłości. A to ona przecież tak zachwycała pogan w pierwszych wiekach. W pierwszych latach po Soborze, narodziło się przekonanie, że Lud nie jest gotowy na zmiany i trzeba katechizować go powoli, z wielką wstrzemięźliwością. Skutkiem tego w wielu obszarach Kościoła wyhamowano dotarcie Soboru, a poważnego i głębokiego wtajemniczenia w Jego ducha nie zrobiono do dziś. Była oczywiście pewna mała grupa duchownych i świeckich, którzy tym się przejęli i próbowali ogłosić wszystkim bogactwo Soboru, ale zwykle traktowano ich jako trochę szalonych idealistów, którzy nie rozumieją jak „życie” naprawdę wygląda. 

 

      Sobór wyraził się o Kościele jako Sakramencie Zbawienia. W jaki sposób Kościół jest sakramentem i to sakramentem zbawienia? Lud Boga nie istnieje dla siebie, ale ma misję. Cały świat ma szansę zostać uratowany, czyli zbawiony, jeśli koło niego pojawi się Kościół, który zachwyci pogan olśniewającym blaskiem Miłości. Nie jakiejkolwiek, ale dokładnie takiej samej jaką Chrystus miał do nas. Niestety dziś wielu patrząc i spotykając Kościół, krzyczy: nie chce mieć z nim nic wspólnego! Często ludzie tego świata są zgorszeni hipokryzją ochrzczonych.

 

      Małżeństwo chrześcijańskie ma tę samą misję, jaką ma Kościół. Sakrament małżeństwa nie oznacza legalizacji współżycia i zapoczątkowania otrzymywania szczególnej mocy od Boga, jakiej wcześniej nie mieli. Sakrament oznacza, że ten kto styka się z taką rodziną, spotyka Jezusa Chrystusa. Chce on być blisko tej Miłości, jaką tam spotyka.

 

      Żeby małżonkowie mogli tak przeżywać swoją tożsamość nie wystarczą nauki, spotkania, czytanie książek, poznawanie teologii małżeństwa. Trzeba najpierw zanieść narzeczonym ducha Soboru, dając im posmakować empirycznie tego Ciała, jakim powinien być Kościół. Czyż nie jest nieodpowiedzialne posłać dwoje młodych w Himalaje bez przewodnika i długoterminowego przygotowania. Dziś puszcza się młodych (potwierdzając ich przeznaczenie do tej misji, jaka jest małżeństwo) na wyprawę bardziej ekstremalną i niebezpieczną niż wspinaczki himalaistów. Daje się im błogosławieństwo, bez wtajemniczenia, w to, kto jest prawdziwym naszym wrogiem (rzadkością jest w ogóle, by ktoś mówił otwarcie o demonie w Kościele). Raczej zaleca się narzeczonym, że „muszą się dogadać”. Czy ktoś poważnie uczy młodych, jak bronić się przed zasadzkami złego? Uczy, jak wyglądają te zasadzki? A jeśli nawet niektórzy dostrzegają te zasadzki, to jedynym narzędziem jaki mają, jest powszechny moralizm, który sam w sobie jest zasadzką - wirusem, który podcina skrzydła chrześcijaństwu. Co światlejsi mówią: trzymajcie się Jezusa, módlcie się razem, to przetrwacie kryzysy. Pięknie! Ale kto wtajemniczył narzeczonych w modlitwę tak, jak to robił Jezus Chrystus z apostołami? Kto dał im pełną zbroję Boga, by w chwilach zdrad, nienawiści, różnych upadków, wiedzieli, jakiej użyć broni. W większości otrzymali w najlepszym przypadku wachlarz formułek modlitewnych, ale nie relację z Osobą Zbawiciela. „Oczywiście” winni są rodzice, bo nie przekazali tego, co powinni. A co mogli przekazać, jeśli nie dano im dostępu do bogactw i skarbów Soboru odpowiednich na obecne czasy. A potem, gdy zdradzają się i rozchodzą, mówią do nich ich przewodnicy - no, to wasza wina, za mało modlitwy, nie przepraszaliście się, niestety, nie możecie już przyjmować Ciała Chrystusa. Ci co przygotowują młodych do małżeństwa nie biorą na siebie ŻADNEJ odpowiedzialności przed Bogiem. Nie asystują im później w ich trudnościach. Nie wspomagają ich, gdy przychodzą kryzysy i upadki. I nie chodzi tu o dobre rady, ale o ŚWIATŁO, jakie dał im osobiście Chrystus, którego spotkali w swoim życiu.

 

      Na przykładzie małżeństwa widać bardzo boleśnie, jak niechęć do Soboru wydała na łup demona tak wielkie rzesze małżonków.

 

      Aby zacząć żyć razem, konieczna jest również znajomość siebie samego i kondycji drugiej osoby. Te wszystkie dywagacje, iż trzeba się dobrać odpowiednio, aby pasować do siebie, to jedna z pułapek złego. 

 

      Prawda jest taka: ja i ten drugi to grzesznik, na którym nie można się oprzeć, ktoś, kto jest niedoskonały i to bardzo. Małżeństwo powinno wypływać z decyzji życia do końca z drugim i jego grzesznością, ułomnością, wadami. Nie ma być to czas prostowania współmałżonka, ale raczej czas umierania dla niego i noszenia jego grzechów na sobie samym. Czas nieustannego wybaczania i proszenia o wybaczenie. Dlaczego nie są w stanie wybaczać? Bo ich nikt nie zaprowadził do Jezusa Chrystusa! Dlaczego nie są otwarci na życie? Bo nie doprowadzono ich do spotkania z Tym, który śmierć pokonał!

 

      Wtedy, gdy zaczynałem życie wspólne w małżeństwie z moją żoną, totalnie nie znałem siebie - swego serca pełnego grzechów. Poza tym byłem pełen oczekiwań w stosunku do żony, według mnie słusznych i oczywistych. Nie rozpoznawałem tego jako postawy roszczeniowej, ale „że tak przecież powinno być” i wiadomo, „że mam rację”. W domu rodzinnym dostałem lekcję, jak należy „walczyć o swoje”. Poprzez wyższą edukację na studiach matematycznych, nabyłem łatwość prowadzenia dysput logicznych i umiejętność wykazania błędu rozmówcy. To wraz z moim pragnieniem udowodnienia zawsze swojej racji, doprowadziło mnie do stanu pewności siebie i traktowania innych z góry. Ktokolwiek stawał do dyskusji ze mną (w tym również żona) doświadczał niejednokrotnie upokorzeń z powodu mojej nieopartej chęci wykazania poprawności mojego zdania, moich „racji”, które nazywałem prawdą. W pierwszych latach małżeństwa próbowałem „ustępować” i nie „walczyć o swoje” z lęku, że utracę miłość mojej żony. Nie mając żadnych podstaw, bałem się, że ktoś uwiedzie moją żonę i dlatego uważałem na to, co mówię, aby jej do siebie nie zrazić. Drzemała we mnie spacyfikowana bestia, która wcześniej toczyła bój z moim ojcem, matką, siostrą i innymi osobami, która była zawsze głodna „udowodnienia mojej racji”. Jeśli „racja nie była po mojej stronie”, ta bestia cierpiała głód i przymuszała mnie, by szukać jakiejś ofiary. Żyjąc wspólnie z moją żoną miałem ciągłą pokusę udowadniać jej „swoją racje”. Jednak pragnienie, by „miłość” (w rzeczywistości afekt, uczucie) między nami nie została zniszczona była jednak silniejsza i odpuszczałem. Po kilku latach, gdy mieliśmy już dzieci, poczułem się pewniej. Nie było już „rywali” z jej środowiska akademickiego, bo zaczęliśmy żyć wśród nowych, wspólnych znajomych. Wtedy nabrałem odwagi i zacząłem toczyć rozmowy po nocach, aby ulżyć memu cierpieniu. Cierpieniu, które rodziło się z mojego przekonania, że coś w naszym życiu „idzie nie tak” i trzeba „wyjaśnić” wszystko i „ustawić” tak, by było „po mojej myśli”, bo przecież „racja stoi po mojej stronie” (dla mnie było to równoważne z tym, że „prawda stoi po mojej stronie”; przecież potrafiłem tego dowieść logicznym wywodem). 

 

      Gdy dziś wspominam tamte chwile, przypominam sobie jak wiele łez wyciskałem z oczy mojej żony. Dziś widzę, jak doprowadziłem ją do poczucia wątpliwości czy jej życie ma sens. Walczyłem z nią o „rację” i podkopywaniem i tak słabego fundamentu, że Bóg ją kocha. Dziś zdaje sobie sprawę z mego okrucieństwa wobec niej. Wtedy czułem się jak rycerz, który broni prawdy. 

 

      Tylko dzięki Bogu nasze małżeństwo przetrwało. Bóg podarował nam wspólnotę braci, którzy mieli śmiałość wyrażać swoje spostrzeżenia i próbowali mnie korygować. Bóg sprezentował nam katechistów, jedynym którym zaufałem tak, że byłem im posłuszny. Gdyby nie Bóg, który był obecny w katechistach i w braciach ze wspólnoty, zostawiłbym żonę i poszedł z inną (albo miałbym na boku kochankę, która by mnie „rozumiała” i przyznała mi „rację”). 

 

      Dochodziły do tego jeszcze inne problemy, między innymi ze współżyciem, które potęgowały moje cierpienie. „Ktoś” cały czas przekonywał mnie, że „jestem biedny i pokrzywdzony”, że „nikt mnie nie rozumie”. Oczywiście, że i moja żona miała też swoje grzechy. Używałem jej grzechów jako karty atutowej, aby usprawiedliwić swoje upadki i zrzucić na nią winę. Znalazłem w niej kozła ofiarnego a ona mniej lub bardziej cierpliwie to znosiła. To, że przetrwaliśmy te trudne momenty, to cud uczyniony przez Boga, to dowód, że gdy wołaliśmy do Niego, wówczas interweniował skutecznie. By wyrwać mnie z sieci moich „racji”, w gruncie rzeczy z mojej pychy, musiał pozwolić na moje poważne upadki, które stawiały mnie w końcu w pozycji tego, który nic nie rozumie, nie wie, co robić i zaczyna słuchać innych. Wtedy Bóg zaczął demontować moją konstrukcję „pewności swych racji” i powoli zacząłem dostrzegać mądrość i światło u moich braci ze wspólnoty. Dotarło do mnie, jak wiele wycierpieli z powodu mojej bufonady. Oczywiście moja żona najbardziej stojąc na pierwszej linii frontu moich bitew o „rację”. Jak wiele również wycierpiały dzieci nie będę już wspominał. Błogosławiony dzień, gdy przyjęliśmy zaproszenie Chrystusa, by ruszyć za nim Drogą i dać wymienić sobie stare zatrute serce na nowe, które zaczyna kochać innych bez żadnych oczekiwań. 

 

      Powoli, dzień za dniem, rok za rokiem, otrzymywaliśmy od Boga całkiem nowe relacje. Relacje oparte na wolności, na respektowaniu, że drugi może mieć inne zdanie, że ma prawo upadać i grzeszyć. Zaczęliśmy zakładać z góry, ze drugi ma dobre intencje. Może nie mieć światła i dlatego wciąż upada. Zaczęłyśmy traktować się nawzajem jako ofiary jedynego naszego wroga - złego ducha. Wspólnie zaczęliśmy odkrywać obecność wroga, jego manipulacje i intrygi. Odkrywaliśmy co znaczy jedność. Upadałem potem jeszcze wielokrotnie, ale uznając się za człowieka ograniczonego i zdolnego do upadku (akceptującego moją grzeszną naturę), nie rozdzierałem już szat, gdy upadała moja „doskonałość”, ale zacząłem prosić żonę o wybaczenie za mój konkrety grzech. 

 

      Gdy zdaliśmy sobie sprawę z ogromnej miłości Boga zaangażowanej w to, by nas ratować, wtedy narodziła się w nas wdzięczność i pragnienie, by oddać swe życie dla Tego, który nas wybawił. Wtedy też odkryliśmy, że nasze małżeństwo ma misję zanieść to doświadczenie tym, którzy podobnie cierpią jak my. Mieliśmy nieodparty przymus zanieść innym to światło, które otrzymaliśmy. Konsekwencją tego pragnienia była dyspozycyjność, czyli pójść tam, gdzie Bóg (poprzez Kościół) nas pośle. Na początku chciałem jechać do innych krajów, gdzie potrzeba rodzin które uobecnią tam, gdzie zanika Kościół, zwycięstwo Chrystusa nad śmiercią. Jednak kluczowym momentem było odkrycie, że moja pierwotna misja jest tam, gdzie żyję. W rodzinie, wśród sąsiadów, w pracy. Jeśli tam nie odnajdujemy się jako posłani przez Boga, to jak odnajdziemy się na obczyźnie, w warunkach ekstremalnych. To oświecenie nadało sens memu prostemu, szaremu życiu. Każdy dzień był dniem w misji. Czułem się posłany najpierw do dzieci, rodziny, sąsiadów, klientów, taksówkarzy, każdego. Zacząłem dostrzegać cierpienie innych. Zdałem sobie sprawę, jak wiele musiała wycierpieć żona, dzieci, bracia, rodzice, abym w końcu to odkrył. Dziś jestem wdzięczny im wszystkim, że nie odwrócili się ode mnie. 

 

      Nie ma innego lekarstwa na życie ze sobą aż do śmierci, jak tylko wybaczanie i proszenie o wybaczenie. Żadne dyskusje, dochodzenie „racji” po czyjej stronie jest „prawda”, ustalanie zasad, reguł wspólnego życia, stawianie granic, dogadywanie się, nie doprowadzą małżonków do Jedności i Miłości. Takiej Miłości, która nie może zatrzymać dla siebie tego co otrzymała. Miłości, która jest w misji, która jest Sakramentem Zbawienia. 

 

      Dlaczego małżonkowie nie żyją tak, jak posłani na misję do świata? 
     
Dlatego, że nie pozwolono im odkryć tej misji!

      Może się ktoś obrażać, bronić, krzyczeć. Proszę bardzo, trać dalej czas na obronę tej fortecy, którą zbudowałeś, a obok ciebie dalej będą ginąć małżeństwa i rodziny!

 

      Dzień przed ślubem miałem poważną walkę. Zdałem sobie sprawę, że decyduję się na nieodwracalny krok. Jeśli chcę być w Kościele, to nie będę mógł zostawić żony. Rozumiałem, że wierność jest czymś cennym, ale dlaczego jest cenna, nie rozumiałem. Tylko dzięki temu, że od trzech lat przed ślubem miałem kontakt głębszy ze Słowem Boga i odkryłem relacje do Boga jako Osoby, odważyłem się, ufając, że Bóg poprowadzi nasze życie. Ten znak, jaki Bóg nam dał w maju, przypominał mi zaangażowanie Boga i Jego wolę wobec mnie, o którą prosiłem przecież tak długo. Gdybym znał przyszłość, nie zrobiłbym tego kroku. Wszystko mnie przerosło. 

 

      Dziś przygotowując młodych do relacji z Bogiem, prowadząc ich tak, by usłyszeli Jego głos, mam w tle wszystkie trudności, jakie napotkają. Mówię im o narzeczeństwie jako koniecznym czasie oswojenia się z grzesznością drugiego i nabycia na starcie odruchu proszenia o wybaczenie i wybaczania. O zmaganiu się z pokusami przez relacje ze Słowem Boga i sakramentami. Rozpoznawania Woli Boga, szukania dowodów, pamiątek, potwierdzających Jego plan. Bez tych dowodów, które utwierdzały mnie, że Bóg wolał mnie do małżeństwa, w chwilach kryzysu zostawiłbym wszystko i uciekł z krzyża. W narzeczeństwie trzeba zacząć uczyć się szczerości mówienia o sobie. Również wspólnej relacji do Chrystusa i u Jego boku badanie własnych intencji.

 

      Wchodząc w małżeństwo nie znałem siebie, oczekiwałem od żony zmian. Miałem prawnicze pojęcie grzechu. Nie rozpoznawałem swoich poważnych grzechów. Pełen moralizmu, myślałem ze trzeba bardzo chcieć i z pomocą Boga, wzywając Go w trudnych sytuacjach, na pewno uda się. A jednak pomimo tego wszystkiego - Bóg znalazł sposób, żeby mnie (nas) uratować. Zanęcił mnie spośród tysięcy ludzi, przynętą, jaką był Chrystus zmartwychwstały tańczący na krzyżu taniec zwycięstwa nad śmiercią (taki wizerunek zachowany z pierwszych wieków, ma głęboki przekaz kerygmatyczny). Po około 18 miesiącach od ślubu wprosił się do mojej przygody życia z katechezami Wtajemniczenia Chrześcijańskiego w Wiarę Dojrzałą. W tym krótkim przedziale czasu doświadczyłem już wielu upokorzeń, walk. Wszystko wyglądało inaczej. Chodziłem na spotkania Odnowy, ale nie dostawałem tam odpowiedzi na moje trudności. I choć zamieszkaliśmy w kuchni w mieszkaniu wujka, to byłem przekonany, że było to najlepsze rozwiązanie. Jakimś cudem uchronił nas Bóg od dzielenia życia w domu którychkolwiek rodziców. Było to kluczowe, aby przetrwać nasze własne walki i kryzysy bez świadków, bez wzroku rodziców z tylu głowy, bez ich rad i sugestii, bez ich intryg i manipulacji, wypływających zawsze z najlepszych intencji. Dzieliliśmy mieszkanie z wujkiem, który zapominał, kim jesteśmy i stwarzał wiele trudnych sytuacji z powodu zaniku pamięci, cukrzycy i miażdżycy, ale nie wchodził nigdy między nas. Szybko zaczął być bezradny i musieliśmy się nim opiekować.

 

      Podczas narzeczeństwa i pierwszych lat małżeństwa „chodził” za mną lęk, że ktoś mi uwiedzie Wiolettę. Żyłem w ciągłej kruchości. Kiedy poddałem się prowadzeniu we Wtajemniczeniu Chrześcijańskim, otrzymałem w końcu od Kościoła światło i zacząłem pojmować czym jest grzeszność natury człowieka, rozumieć jego słabość w konfrontacji z demonem i ratunku oczekiwać tylko od Boga. Nasze życie wtedy wyglądało jak układanie mozaiki. Studia, szukanie pracy, problemy z wujkiem, mimo naszego zakochania problemy ze współżyciem, wchodzenie
w samo odpowiedzialność i branie na siebie konsekwencji własnych wyborów. Opadały nam powoli łuski zakochania z naszych oczu i nasze grzechy powoli zaczęły być ciężarem. Jak żyć z grzesznikiem!? Osobą, która nie „robi tak, jak ja chcę”, która „psuje moje plany i zamierzenia”, która inaczej myśli, ma inne zwyczaje, wychowanie. Czy „ustalić wspólne zasady”? Czy pozwalać niszczyć siebie, bojąc się, że druga osoba może mnie zostawić? Czy walczyć codziennie o swoją rację? A może wyznaczyć granice swoich terytoriów i ustalić konsekwencje jakie musimy ponieść, gdy je przekroczymy? Ile musieliśmy nacierpieć się nawzajem! Ile mieliśmy nocy nieprzespanych! Ile kłótni i powrotów do siebie! Pamiętam zimową noc, gdy biegnąc po obsypanej śniegiem ulicy, często poprzez głębokie zaspy, krzyczałem o północy na pustej ulicy: „gdzie jesteś Boże?! Oszukałeś mnie!” Chodziłem do „spowiedzi” z nadzieją, że coś mi pomoże. Działały krótką chwilę a moralistyczno-religijne „nauki”, które otrzymywałem, prowadziły do następnego rozczarowania i frustracji. Czytałem polecane książki o problemach w małżeństwie, o wychowaniu dzieci. Wszyscy mówili o „stawianiu sobie wymagań”, „pracy nad sobą”, „porozumieniu między małżonkami”, „rozmowach małżeńskich” i wiele innych „mądrych” wskazań. Próbowałem i to też nie działało. Wpadałem w następne grzechy i rozczarowania. Byłem zawiedziony, że w Kościele nigdzie nie mogę znaleźć odpowiedzi na moje cierpienie. Zaczęły mnie dopadać myśli: czy to chrześcijaństwo w ogóle „działa”? Czy Ewangelie mówią prawdę? Czy ktoś w ogóle może mi pomoc?

 

      Bóg słyszał mój krzyk i mi odpowiedział. w swoim czasie. Poczekał, aż dojdę do kresu cierpienia, abym w chwili Jego interwencji przyjął Bożą pomoc. Byłem tak nadęty i pyszny, że była to jedyna droga by mnie uratować.

 

      Jak mnie ratował?

      Powiedział mi całą Prawdę o mnie i o Sobie. Pokazał mi rzeczywistość z perspektywy Jego „oczu”. Pojawili się koło mnie katechiści, którzy wydobyli przede mną całe bogactwo Soboru i zaprosili nas do przygody, która nazywa się Droga Neokatechumenalna, Wtajemniczenie Chrześcijańskie do Wiary Dojrzałej dla Dorosłych. Ktoś mi powiedział, ale w Kościele jest WSZYSTKO, abyś miał Wiarę. Tak, ale to WSZYSTKO nikt wcześniej mi nie dał do posmakowania, nie dał mi przeżyć to WSZYSTKO. Śmiem nawet twierdzić, że niektórzy nie chcieli dać mi WSZYSTKO, z lęku, że wtedy i ich życie powinno ulec zmianie w świetle, które objawia to WSZYSTKO.

      Pierwszym i najważniejszym doświadczeniem, które mnie zaczęło ratować, był KERYGMAT, tak bardzo kontrastowy z tym, co słyszałem wokoło, że miałem wątpliwości czy nie dotykam jakieś sekty. Wszędzie wokół mnie panował i przenikał wszystko duch moralizmu. Moralizmu, który jest wrogiem Kerygmatu. Moralizmu, który w rzeczywistości prowadzi do herezji. Właśnie Kerygmat wydobyty na nowo przez Sobór dawał mi odpowiedz na moje cierpienie. Chrześcijaństwo wynaturzone moralizmem nie dopuszcza, że ja mogę „bardzo chcieć” robić dobrze, a wychodzi mi zło. Moralista uważa, że „za mało się starałem”, „za mało” modliłem, „za mało” chodziłem do kościoła, nie „pilnowałem się”. W tej mentalności, jaka była wiele lat moim udziałem, chciałem wybrać dobro, a wybrałem zło. Słyszałem, że za to zło otrzymam karę po śmierci, za dobro nagrodę. Jeśli będę oddawać odpowiednio kult Bogu, to mi pomoże. Jeśli odwracam się od niego, zdany jestem na siebie. Jak dalekie jest to myślenie od tego, co głosi Paweł apostoł - „chcę robić dobro, a narzuca mi się zło”, „nieszczęsny ja człowiek!”, „chcę robić dobro, a czynię zło, którego nie chcę”! W każdym małżeństwie słychać echo tych słów, zmieszane z oszustwem: „czemu mi to robisz? Gdybyś mnie kochał, nie robiłbyś tego! Ty mnie nie kochasz”. To prawda, ani on, ani ona nie KOCHA. Probuję kochać, ale nie KOCHA. KOCHAĆ mogą tylko ci, w których zamieszkała Nowa Natura. NIE POTRAFIĄ KOCHAĆ sami, ale ta Miłość staje się faktem, czynem, wtedy gdy POZWALAJĄ kochać wewnątrz siebie, Chrystusowi żyjącemu w nich, któremu oddali całe swoje JA i „już nie żyją oni, ale ŻYJE w nich Chrystus”. Chrześcijanin NIE MUSI KOCHAĆ, on po prostu nie potrafi inaczej, tylko KOCHAĆ. Miłość Chrystusa „przynagla” (jest tak silną przyczyną), bo właśnie taką Miłością potraktował ich Chrystus i z ogromnej wdzięczności są gotowi zaryzykować i tak KOCHAĆ. Zaryzykować, bo ta Miłość ZAWSZE jest nierozerwalna z umieraniem, z traceniem życia dla drugiego (swojej godności, zdrowia, czasu, pieniędzy, dóbr, planów, wszystkiego co konieczne). Gdyby ktoś dał mi w młodości tę odnowioną teologię Soborową, gdzie w centrum znów rozbłyska misterium Paschy, Kerygmat, to nie myślałbym w ogóle, by „szukać innej kobiety”. Ktoś wtajemniczył by mnie, jak spotkać się z taką Miłością, miałbym światło, że istnieje inne wyjście, gdy przychodzą kryzysy i zdrady. Wyjście, jakim jest: przebaczenie i proszenie o wybaczenie. Nie z nakazu (bo tak trzeba, bo tak robią Chrześcijanie), ale dlatego że ktoś doprowadził mnie do momentu, gdy zgodziłem się by ta „Miłość zamieszkała we mnie”. Standardowym sposobem Kościoła, by Ona mieszkała we mnie, jest Katechumenat dla ochrzczonych, o którym mówi tyle dokumentów Kościoła. No, ale niestety, potraktowano go jako bękarta, niewygodny owoc Soboru. Ewentualnie można go zostawić jako egzotykę dla nadgorliwych fascynatów Biblii i Kościoła. „Normalnie - mówili mi - wystarczy chodzić regularnie do kościoła (nie do Kościoła!), modlić się, „przyjmować” sakramenty (okropne określenie!) i „jesteś chrześcijanin” (nie ośmielę się napisać z wielkiej litery). W świetle historii pierwszego tysiąclecia istnienia Kościoła, standard zakładał konieczność katechumenatu, a w szczególnych sytuacjach postępowano tak jak dzisiaj, z założeniem, iż później przekazane będzie to wtajemniczenie. Niestety, tak jak zawsze, prowizorka staje się normalnością. Nikomu się nie chce podejmować powrotu do normalności, skoro „wszystko dobrze funkcjonuje”. Nie ośmielam się krytykować chrześcijaństwa drugiego tysiąclecia, ale „uważnić”, nadać wagę Soborowi. Sobór, który powiedział: dosyć kontynuowania starych błędów, wieloletnich zwyczajów i praktyk zakrywających istotę; dosyć uproszczeń i powierzchowności, dosyć protestów przeciw protestantom, prawosławnym itd. Dosyć! Przychodzą bardzo trudne czasy! Już nadeszły! Jeśli nie wrócimy do źródeł, do żywotności Kościoła Apostolskiego, nie przetrwamy laicyzacji, dechrystianizacji, desakralizacji, kryzysu Wiary i duch tego świata nas pochłonie. Znamienne są słynne słowa Jana XXIII: „trzeba otworzyć okna w Kościele, aby Go przewietrzyć”, czyli wygnać stare, zepsute powietrze, a wpuścić nie nowe, ale PIERWOTNE, które niegdyś dawało większości chrześcijan Naturę, jaka pozwalała stracić całe swe życie dla Jezusa Chrystusa. U początku Kościoła istniały święte rodziny, domy, całe Wspólnoty. Dziś, tylko niektórzy są w stanie tak Kochać. Dlaczego? Dawniejszy standard wejścia do Kościoła przez katechumenat, dziś traktowany jest przez duchownych jako przesada, nadgorliwość albo elitarność. Jako coś zbędnego i niepotrzebnego. Przez swoją niechęć i uprzedzenia, zamykają możliwość odkrycia Chrztu wielu parafianom. Sakramentu z którego wypływa i rodzi się wszystko. Dzisiejsze duszpasterstwo Chrzest traktuje bardziej jako „wejście” do Kościoła (obrzęd „oczyszczający” nas z grzechu pierworodnego, który odbywa się bez udziału naszej woli), a nie jako wtajemniczenie i doprowadzenie do urealnienia się w nas natury Jezusa Chrystusa oddającej życie nawet za wroga. Konsekwencje pozbawienia parafian katechumenatu pochrzcielnego najdotkliwiej dotyka małżeństwa i rodziny. W każdym innym stanie można „zaszyć się w samotność”, oddzielić się od innej osoby, by nie wchodziła nam w drogę i „żyć dla siebie”, unikając konfrontacji z grzesznością drugiego. W małżeństwie jest to niemożliwe i podczas wspólnego życia od razu pojawiają się trudności nie do pokonania bez narzędzi, jakie ma Kościół ukrytych w Katechumenacie. Przez jakiś czas po Soborze małżeństwa „dawały radę”, lecz w miarę procesu niszczenia ducha Chrześcijaństwa (jaki przeniknął przez stulecia we wszystkie dziedziny funkcjonowania społeczeństwa) coraz konieczniejsze było „dać do ręki” małżonkom adekwatny oręż i narzędzia, aby pełnili swą misję. Ileż małżeństw byłoby uratowanych! Ilu młodych otrzymałoby Wiarę i zostałoby w Kościele! Ile istnień ludzkich narodziłoby się, a nie zostało zabitych w łonie matki! Niestety, przez wstrzemięźliwość wobec powrotu katechumenatu do każdej parafii jako standardu wtajemniczenia pochrzcielnego, znikają też powołania do prezbiteratu!

 

      Innym momentem bardzo ważnym, aby małżeństwo w dzisiejszej kulturze śmierci mogło przetrwać, jest prostolinijność, szczerość, prawda. Chodzi o odwagę wyznawania na co dzień wobec współmałżonka swoich trudności, sądów, pretensji, swoich grzechów. Nie jest oczywiste mieć takiego ducha, przeciwnego hipokryzji, jakiej uczy nas świat od najmłodszych lat. Naokoło dostajemy lekcje, co zrobić, by ukryć nasze błędy i grzechy, by nie ponosić bolesnych konsekwencji oraz by nie stracić wizerunku, jaki stworzyliśmy przed drugą osobą. Ten wizerunek najtrafniej wyraża słowo „maska”. Stworzyliśmy wiele masek, które wyciągamy i na każde spotkanie zakładamy odpowiednią, by pomogła nam osiągnąć cel. Moja hipokryzja poszła tak daleko, że miałem maskę dla siebie samego by siebie oszukać, że przecież jestem człowiekiem prawym z małymi defektami. Co ratowało nasze małżeństwo? Szczerość do bólu, ryzykowanie odrzucenia, branie na siebie konsekwencji swoich błędów, zadośćuczynienie. Aby zyskać odwagę, pokonać straszny lęk odrzucenia, pomocą byli katechiści. Osoby, które przeszły same tę Drogę nawrócenia. Umieli oni rozpoznać prawdziwego wroga, znali jego pułapki i oszustwa. Osoby, które nigdy się nie zgorszyły moimi grzechami i zawsze miały Słowo światła. Nigdy mnie nie odrzucili. Przez nich Bóg dodawał mi odwagi i ryzykowałem. Po wielu, wielu latach doczekałem spełnienia obietnic i nie zostałem zawstydzony.

 

      Tym, co niszczy życie wspólne, są również oczekiwania i plany. Jedne z drugimi przenikają się lub przekształcają jedne w drugie. Życia wspólnego powinien doświadczać każdy powołany do Chrześcijaństwa. Bez niego nie można stać się dojrzałym w Wierze. Każdy w Kościele potrzebuje wspólnoty, która go zna i w której może być bratem uczącym się słuchać tego, co inni myślą o nim. Gdzie doświadcza również przebaczenia i Miłosierdzia.

      Intensywność życia wspólnego jest największa właśnie w małżeństwie. Tam najtrudniej nieść grzechy drugiego na sobie. Wybaczać, zdając sobie sprawę, że jutro znów zdarzyć się może upadek, z gotowością wybaczyć znów następny raz i jeszcze raz i jeszcze raz... Tak do końca życia. Zawsze dając szansę odzyskania jedności. Nie oczekując niczego. W małżeństwie najtrudniej jest nie wycofać się z misji zbawiania. Tylko w rodzinie objawia się tak wyraźnie Trójca Święta, dlatego cała wojna odwiecznego przeciwnika skupia się w rodzinie. Dobrze wie, że tam mogą się uobecnić relacje Świętej Rodziny w każdym pokoleniu. Zdaje sobie sprawę, że właśnie tam zaczyna się wszystko: misterium przekazywania życia, misterium przebaczenia i wskrzeszania na nowo do istnienia. Poprzez ojca można otrzymać mistyczną relację do Ojca w Niebie, a poprzez matkę nauczyć się uległości i posłuszeństwa wobec Woli Boga. Właśnie tam rodzi się odwaga otwartości przyjęcia każdego życia. Ta rodzina, o której mówię, nie jest jakąkolwiek rodziną. Jest rodziną opartą nieustannie na Miłości Jezusa Chrystusa. W której uobecniły się Nowe relacje, wolne od chorych powiązań afektywnych. Każdy w takiej rodzinie rozumie, gdzie jest prawdziwy wróg. Nie stają do walki przeciw sobie, wykańczając się nawzajem. A jeśli nawet, to szybko zdają sobie sprawę z oszustwa, w jakie znów dali się uwieść i szukają szybko jedności wybaczając i prosząc o wybaczenie.

 

      Tego wszystkiego doświadczyłem, przechodząc cierpienia i walki na skraju wytrzymałości. Bez ukrzyżowania swego rozumu, było niemożliwe skonsumować historię jaką nam podarował Bóg, przeżyć życie jako piękną przygodę. Nie można ukrzyżować rozumu, (czyli ufać, że Bóg na pewno prowadzi dobrze moją historię i mimo wszystko kocha mnie, mimo że rozum mówi co innego, mimo że fakty „krzyczą” co innego), bez oświecenia, jakie Kościół daje od starożytnych czasów w katechumenacie, krok po kroku, rok po roku, odsłaniając Prawdę wyzwalającą z ogromnej struktury kłamstw nabytych od tego świata. Tam, gdzie pojawi się rodzina, w której uobecniła się rzeczywistość relacji Paschalnych, pokonujących strach przed śmiercią, czyli wchodzeniem w relację z drugim licząc się, że dotknie mnie znów jego grzeszność, ale również znając tajemniczą ścieżkę przejścia ku powstaniu do życia - tam uobecnia się Trójca w misji wobec ludzkości. Tam jest możliwe przekazanie czegoś o wiele ważniejszego niż samo życie. Tam małżonkowie są w misji, by przekazać Życie Wieczne.

 

      Niech nikt mi nie mówi, że dobrze przekazane nauki przedmałżeńskie mogą pomoc narzeczonym. Trwające nawet kilka miesięcy, nie dadzą przyszłym małżonkom oręża, które obroni ich w przyszłości. Przyczyna tkwi w tym, co oboje przynoszą w swoim wnętrzu, którego nikt nie bada, nikt nie zna, nawet oni sami. Aby usłyszeć katechezę trzeba przygotować wnętrze człowieka na jego przyjęcie. Jeśli naprawdę zależy nam tym, by pojawiły się w Kościele rodziny chrześcijańskie podobne do Świętej Rodziny, to musimy otworzyć przed nimi drzwi katechumenatu w którym Kościół zawarł wszystko, czego potrzebują, by Bóg mógł stworzyć z nich rodzinę na wzór Świętej Rodziny z Nazaretu.

 

      Dlaczego młodzi odchodzą z Kościoła? Jedną. z przyczyn jest to, że nie doświadczyli, by Kościół dał ich rodzicom broń, aby się obronili przed tym światem. Nie doświadczyli w rodzinie relacji zarazem wolności i miłości. Nie zobaczyli, że Chrystus ogłosił Prawdę i że warto dla Niej stracić swoją młodość i resztę życia.

 

      Niech nikt nie myśli, że probuję tu oskarżyć kogokolwiek. Zdaję sobie sprawę, że nie można nalać z pustego. Przywołuję tylko sam głos Matki Kościoła, która już od dziesiątków lat daje znać, gdzie jest ratunek dla rodziny, a co za tym idzie również dla całego Kościoła, który bierze swój początek w rodzinie.

 

 

 

serenada

 

tam na skraju świata czeka moja miłość

nie chce ciebie zmusić byś musiała ją przyjąć

czasami roni łzy, czasami się raduje

ale chce żyć

 

tam gdzie moje gwiazdy świecą się w twoich oczach

tam jest nadzieja, ze ty mnie spotkasz

i będę blisko ciebie, i słów nie trzeba będzie

aby żyć

 

niech wszystkie planety i komety rozpadną się

a nasza miłość niech trwa ponad śmierć

i skończą się rozterki i hałas walk umilknie

a my będziemy koło siebie szczęśliwi

że jesteśmy aby żyć

 

tam wszystko zrozumiesz tam światło zabłyśnie

i nie będziemy tęsknić, a lęk ostatni zginie

i zobaczymy razem całe nasze życie

jak piękny film

i już nie powrócimy by „coś” ze sobą zabrać

bo miłość nam wystarczy

 

pozwól mi spotkać się i wyśpiewać serenadę

z pyłu gwiazd, z dobrych dni, skomponować niespodziankę

powiedz mi czy przygoda ta udała się?

I czy dzieci nasze się ucieszą, że spotkaliśmy się?

______

 

Pragnienie Miłości, która czeka na mnie na końcu mojego życia, jest wpisana we mnie od początku mego istnienia. Pośród łez i radości pragnę, by ona we mnie się ukazała.

Gwiazdy w moich oczach to moje odkrycia Tej Miłości. Jeśli będzie miała je również moja żona, to możliwe jest narodzenie jedności między nami. Jeśli mamy doświadczenie takiej Miłości, to rozumiemy się bez słów.

W naszym życiu potrzeba, by rozpadły się wszystkie skonstruowane przez nas wizje świata, nasze plany i oczekiwania, aby zobaczyć, że tylko Miłość jest w stanie przetrwać i tylko ona nie może umrzeć. Wszystko to rodzi się pośród toczonych wojen między sobą i w cierpieniu.

Moment oświecenia całego życia uspakaja nas i składamy broń. Zaczynamy cenić drugą osobę z całą jej grzesznością i wadami jako pomoc od Boga, by mnie nawrócić. Wtedy gotowi jesteśmy zostawić wszystko, by być blisko Tego, który nas tak kocha.

Ostatnie pytanie jest właściwie pragnieniem, by moje dzieci przeżyły tę „przygodę życia” z tym światłem, jakie my otrzymaliśmy.