Dedykacja

Piotr Wojciechowski

... z dedykacją
dla mej Jedynej,
tej najpiękniejszej,
ukochanej Żony,
wspaniałego prezentu samego Stwórcy
na przygodę mojego życia,
bez którego nie byłbym tym, kim jestem;
z prośbą o wybaczenie moich grzechów
których było bardzo wiele;
z życzeniami
aby nam się udało
zdobyć Wieczną Palmę Zwycięstwa

dla Wioletty od Piotra

Moja historia Zbawienia i jej fizyka...

Piotr Wojciechowski

       Początek

 

    Z powodu naszego grzechu widzimy rzeczywistości, których nie ma. Słyszymy słowa, których nikt nie powiedział. Odczuwamy stany irracjonalne. 
Przez grzech nasz umysł płata nam figle tworząc konstrukcje logicznie spójne i zwarte, ale fałszywie opisujące rzeczywistość. Wstajemy rano, otwieramy oczy i nie widzimy piękna i dobra, ale dostrzegamy zło i zagrożenie. Nie cieszymy się z naszego życia, lecz boimy się, że ono nas zniszczy. Dlatego co dzień „toczymy walkę” z każdym, bojąc się stracić cokolwiek.

       Budzimy się każdego dnia na dziedzińcu naszego życia, otoczonego galerią pełną drzwi. Drzwi zwykłych
i szczególnych. Wiemy, że musimy wybrać któreś, aby życie miało sens. 
Przed każdym z ważnych drzwi stoi strażnik, który eksponuje swój oręż. Chce nas odstraszyć od decyzji przekroczenia ich progu. Lecz wydarza się rzecz zaskakująca - kiedy podejdziemy do strażnika i wejdziemy „w niego”, znika i okazuje się iluzją, a klamka ugina się łagodnie pod naciskiem naszej dłoni.

       Jesteśmy pełni lęków, które w rzeczywistości są jak dym, a my traktujemy je jak rzeczywistość. A z kolei naszej prawdziwej rzeczywistości, nie jesteśmy w stanie poznać, wystraszeni przez lęki, w jakie wierzymy. 
Tragedia! Tragedia!! Tragedia!!

       Chciałbyś opowiedzieć ojcu, że zakochałeś się i jesteś szczęśliwy, opowiedzieć jak było w górach, co przeżyłeś wczoraj, o swoich marzeniach, ale gdy podchodzisz, wtedy narasta jakiś nagły lęk, by wyjawić mu swe wnętrze.

       Co się dzieje? Dlaczego tak się boję? Poznanie przyczyny lęku otworzy nam oczy i pozwali poznać spisek, jaki uknuł ktoś przeciw nam – przeciw tobie i przeciw mnie. Spisek tak doskonały, że niemożliwy dla nas do wykrycia. Przywódca spisku oprócz wtajemniczonych u swego boku, wciągnął w swoją mistyfikację ciebie i mnie - każdego człowieka na ziemi, w ten sposób, aby o tym nie wiedzieć.

       Nieświadomi, jesteśmy niewolniczymi marionetkami w planie naszego samozniszczenia. Prowadzeni strachem przed utratą szacunku, pieniędzy, zdrowia, czasu – czegokolwiek, a w ostateczności ż y c i a, rozdajemy i fundujemy wszystkim truciznę.

       W takim stanie nie rozpoznajemy prawdy. Nie rozumiemy: kim jesteśmy? po co żyjemy? Nie jesteśmy w stanie być Człowiekiem kompletnym. Na zewnątrz ubrani w szaty człowieczeństwa, w środku zwierzę czyhające na ofiarę lub gniazdo żmij. Biedaczkowie, oszukani, prowadzeni na postronku urojonych bojaźni. Popychani do decyzji opartych na najniższych instynktach. Apokalipsa grzechu to nasz codzienny chleb.

       Czy widzimy jasno tragizm naszej sytuacji?

       Czy dostrzegamy skąd przychodzi grzech?

       Jak rodzi się?

       Czy przeżywamy go jako złamanie prawa?

       Czy jako uwikłanie w spisek przeciwko człowiekowi? również spisek przeciw mnie?

?



       Historia właściwa

       Moja tragedia zaczęła się wówczas, gdy ktoś zainteresował się moim cierpieniem i zaoferował mi „pomoc”. On mnie „oświecił”, a ja mu zaufałem.

       Jako młody chłopak mieszkałem z rodzicami w Szczecinie w kamienicy na czwartym piętrze. Miałem młodszą siostrę. Mieszkała też z nami babcia, więc każdy zdaje sobie sprawę, jak trudne jest mieszkanie z teściową pod jednym dachem . Pomimo najlepszych intencji teściowej, zawsze taka sytuacja będzie szkodzić relacjom w małżeństwie i rodzinie. Stworzeni jesteśmy właśnie w taki sposób, że człowiek (czyli mężczyzna i kobieta) musi opuścić ojca i matkę i wtedy będą dwoje jednym ciałem. Dlatego tez byłem co jakiś czas świadkiem kłótni, awantur wieczorami, zza ściany w kuchni. Jako sześcio-, może ośmioletni chłopak drżałem, gdy dochodziły mnie krzyki zza ściany. Nasłuchiwałem, by poznać ich przyczynę. Bałem się. Czasem drzwi trzaskały. Czekałem. Chciałem bardzo, żeby oni się pojednali. Nikomu o tym nie mówiłem. Byłem rozdarty, nie wiedziałem po czyjej stronie stanąć. Czy po stronie ojca, czy babci. Matka zawsze była pośrodku i próbowała załagodzić konflikt. 


       Pewnego wieczoru, gdy za oknem było już ciemno, a rodzice wyszli gdzieś z domu, wtedy siedząc na podłodze bawiłem się w półmroku klockami. Obok na maszynie szyła moja babcia. Wyznała mi pewną tajemnicę: „Piotrusiu, ty nie znasz swojego ojca, ty nie wiesz, co on mi zrobił, ja przez niego chciałam rzucić się do Odry”. Nie zdawała sobie na pewno sprawy z tego, w czym wzięła udział. Po latach, gdy jej to przypomniałem, wyparła się tego wyznania, nie pamiętała go. Ale wtedy koło mnie stał adorator mego cierpienia i „otworzył” mi oczy. Od tego momentu zacząłem „rozumieć” wszystko, co się działo za ścianą.

       Zacząłem zważać na słowa skierowane do ojca, bo może i wobec mnie wykorzysta to, co mu powiem. Nie chciałem dzielić swojej historii z moją babcią. Kiedy wyjechała do Niemiec, moja (chora) więź z nią umocniła się. Prezenty, pieniądze, to atrybuty „miłości”, jakiej oczekiwałem od niej. A relacja z ojcem z każdym dniem pogarszała się, przechodziła od zaufania w nieufność aż po nienawiść. Nienawidziłem ojca, bo „odkryłem”, że przez niego cierpię. Podejmuję także głupie decyzje. Cierpiałem wtedy przez jego grzechy, z powodu ukrytych niecnych intencji. Coraz „jaśniej” dostrzegałem jego „prawdziwe” intencje. I choć głęboko tkwiło we mnie pragnienie, by opowiedzieć mu o tym, co przeżywam naprawdę, co się wydarzyło w rodzinie, a także o swoich cierpieniach, to jakaś niewidzialna ręka „broniła” mnie przed takim krokiem. Słyszałem głos: „uważaj, znów wykorzysta to, znów przysporzy ci cierpienia, nie musisz mieć takich relacji z nim. Uważaj, nie zadawaj się z nim!” Więc uważałem miesiąc za miesiącem. Ta zakodowana we mnie pewność, że to on jest „winien wszystkiemu”, stała się moim „naturalnym” odruchem, obroną i natychmiastowym atakiem na ojca. Minęło prawie dwadzieścia lat od tego wieczornego wydarzenia w dzieciństwie. Nie pamiętałem wtedy dokładnie tego wydarzenia, zatarte zostało mistrzowsko przez mego „doradcę”. Ojciec nie wiedział, że się zakochuję, że coś mi się udaje, co lubię a czego nie. Nie wiedział, że cierpię, gdzie chodzę, o czym marzę. Zacząłem kłamać. Wiedziałem jednak, że kłamstwo to grzech, gdyż byłem ministrantem. Słuchałem Słowa podczas eucharystii. Nie chciałem grzeszyć, więc znalazłem furtkę w mojej etyce. Mówiłem ojcu tylko część prawdy (czyli według mnie prawdę). Tylko to, co dawało inny, „właściwy” mój obraz. Tak naprawdę okłamywałem już nie tylko jego, ale i matkę. Jej też przestałem ufać, bo „donosiła” ojcu. Dawno przekonałem się, że zdradzała tajemnice, które jej powierzałem. Mówiła ojcu wszystko, nawet gdy przyrzekała, że mu nic nie powie.

       Kłamałem, spowiadałem się, kłamałem, spowiadałem się... Głęboko doświadczałem wielkiego cierpienia. Wtedy, gdzieś w wieku 15-17 lat, zacząłem pisać wiersze. W poezji mogłem ukryć swoje cierpienia i zmagania, co naprawdę myślę i o czym marzę. Zdobywałem sztukę kamuflażu, sztukę poetyckiej symboliki. Wtajemniczeni wiedzieli, co jest treścią wiersza, ale tylko wtedy, gdy ich wtajemniczyłem. Nauczyłem się pisać tak, by niewtajemniczony słuchacz usłyszał coś innego. Mój cichy „doradca” uczył mnie „sztuki” hipokryzji. Co miałem robić?! Bałem się, że oni przeczytają moje wyznania i dowiedzą się przypadkiem, kim naprawdę jestem, co naprawdę przeżywam. 
Cały ten czas dałem się prowadzić asystentowi mojej ciemności, nazwanej przez niego „oświeceniem”. 
Ale Ten, który rzeczywiście mnie kocha, nie pozwolił mi zginąć. Pewnego dnia, gdy wróciłem do domu, drzwi otworzył mi ojciec. Zapytał: „gdzie byłeś?”. Zrobiłem to, co robiłem już od dłuższego czasu - skłamałem. Miałem w kieszeni przygotowanych kilka wersji historii, jaka się „wydarzyła”. Wyciągnąłem jedną z nich i odpowiedziałem. I tu stało się coś, co potrząsnęło moim całym życiem na co najmniej 20 lat. Ojciec podniósł swą ciężką rękę i uderzył mnie z impetem w twarz i powiedział: „kłamiesz!”. Zrozumiałem, że zdemaskował w ten sposób moje drugie życie. Cud, że miałem w sobie na tyle pokory i w tym momencie wszedłem w nawrócenie. Przyznałem się do grzechu i przepraszałem (nie wiedziałem wtedy jeszcze, co to znaczy „prosić o wybaczenie”). Pamiętam, jaką czułem radość, że znów mogę być w jedności z ojcem. Niestety, bardzo szybko zajął się mną mój współczujący „kolega” i „wytłumaczył” mi, co się wydarzyło. Po kilku dniach względnego pokoju podjąłem z głębiny mego serca następującą myśl: „z takim człowiekiem nie można żyć! To, co zrobił, jest niewybaczalne!”. Zamknąłem definitywnie moje serce przed ojcem. Od tej chwili już go nie okłamywałem, bo w ogóle się do niego nie odzywałem. Pytał mnie o coś - milczałem. Stał się dla mnie jak zbędny mebel w domu. Dawał mi wyraźnie znać, co jakiś czas, że cierpi. Byłem jednak nieugięty. Wtedy spolaryzowałem się z matką. Poprzez nią prowadziłem rozmowy z ojcem. Kiedy coś chciałem, wówczas prosiłem matkę, by go zapytała. Sam o nic ojca nie prosiłem. Było dla mnie poniżające prosić go o coś osobiście.


       Bóg dał w końcu trzy takie wydarzenia, które były mocnymi interwencjami w moje życie, choć nie zmuszającymi mnie do niczego.

       W roku 1981 moja babcia (również matka chrzestna) dała mi prezent z okazji 18. urodzin. Sfinansowała również mój wyjazd z ojcem na pielgrzymkę do Rzymu na spotkanie z Janem Pawłem II. Przekonałem siebie do przebywania razem z ojcem przez dwa tygodnie. Siedziałem koło niego w autokarze, chodziłem na spacery, wyciągałem go na nocne wędrówki po wiecznym mieście. Na pewno był szczęśliwy, że rozmawiam z nim i jestem z nim. Złożyłem broń
i pozwoliłem na ten czas bliskości. Dotykanie miejsc korzeni chrześcijaństwa, wspólne liturgie, zachęcały mnie do zmiany kierunku mego myślenia. Kulminacyjne momenty w tej pielgrzymce to: kameralna eucharystia z Papieżem w grocie z Lourdes i osobiste spotkanie z Ojcem św. po liturgii.
Z eucharystii, na której czytałem drugie czytanie z listu Piotra (1 P 2,20b-25), zapamiętałem słowa
: „To się Bogu podoba, jeżeli dobrze czynicie, a przetrzymacie cierpienia. Do tego bowiem jesteście powołani. Chrystus przecież również cierpiał za was i zostawił wam wzór, abyście szli za Nim Jego śladami. On grzechu nie popełnił, a w Jego ustach nie było podstępu. On, gdy Mu złorzeczono, nie złorzeczył, gdy cierpiał, nie groził, ale oddawał się Temu, który sądzi sprawiedliwie. On sam, w swoim ciele poniósł nasze grzechy na drzewo, abyśmy przestali być uczestnikami grzechów,
a żyli dla sprawiedliwości - Krwią Jego zostaliście uzdrowieni. Błądziliście bowiem jak owce, ale teraz nawróciliście się do Pasterza i Stróża dusz waszych”.
 Po tamtej pamiętnej eucharystii papież Jan Paweł II przechodził błogosławiąc między zgromadzonymi wokół ludźmi. Wtedy też pobłogosławił mój różaniec i krzyż, który kupił mi ojciec.

       Drugi przejmujący moment przyszedł trzy dni później. W Wenecji dotarła do nas wiadomość, że dokonano zamachu na Ojca Świętego. Mój świat moich nadziei zawalił się w jednej chwili. Pamiętałem wyprawę po Wenecji nocą, przejażdżkę taksówką wodną po kanałach i ciągłe rozmowy i myśli: „co dalej będzie?”. Zrozumiałem, że to Bóg robi coś ważnego ze mną. Daje mi mocne znaki, że chce zmienić moje życie, że mówi do mnie. Nie wiedziałem, co mówi, ale czułem, że wybiera mnie do misji, że zależy mu na mnie. Ten ważny moment miał właśnie miejsce w czasie pierwszej pielgrzymki ze Szczecina do Ojca Świętego. Byłem jednym z pięćdziesięciu wybrańców tego miasta. Po latach dopiero zrozumiałem, co wtedy się wydarzyło. 


       Po powrocie z pielgrzymki przez jakiś czas relacje z ojcem były lepsze, ale nadal podtrzymywałem zasłonę milczenia, choć już w mniejszym zakresie. Rozmawiałem z nim na tematy ogólne. Ukrywałem to, co naprawdę było ważne. Bóg zawęził pole działania mego asystenta grzechu. 


       Tu dochodzimy do następnego kluczowego wydarzenia zmieniającego całe me życie. Pewnego wieczoru pod koniec eucharystii w gronie studentów, oczy zatrzymał Bóg na pewnej dziewczynie, którą znałem od lat. Usłyszałem Głos: „to ta!”. Przekonany przez ten Głos pomimo przeszkód, z bezsprzeczną interwencją Ojca z Nieba, kroczyłem po ścieżce planu Boga. Byłem pewien od początku, że się uda, bo tego chce Bóg. Determinacja, jaką odczuwałem, popychała mnie naprzód pomimo „oczywistych” znaków zaprzeczających powodzeniu tej znajomości. Siła mojego fałszywego „interpretatora” historii osłabła.

       Zacząłem być miły wobec ojca, chociaż z rezerwą dawkowaniem mu szczerość. Był to czas, gdy zacząłem dotykać Słowa. Chodziłem na spotkania Odnowy w Duchu Świętym. Rezerwę, jaką miałem w stosunku do ojca, motywowałem (dziś już wiem) jako coś koniecznego, by zrealizował się plan Boga. Pierwszy raz dostrzegłem za tym tym kolegą, interpretatorem, asystentem mych grzechów, „współczującym” - złego ducha, zwanego diabłem.

       Otrzymałem jakieś wewnętrzne światło, aby zachować głęboko w sercu wydarzenia związane z miłością do Wioletty, aż do zakończenia tej przygody. Robiłem to patrząc na dziewicę Marię. Zrozumiałem Jej milczenie, aby demon nie przejrzał jej relacji z Bogiem, tego planu, jaki Bóg jej objawił. Bałem się, że gdy wypowiem na głos to, co przeżywam, usłyszy to i on, mój wróg i znów zepsuje wszystko. Kim byłem? Byłem nikim, słaby i znerwicowany młody chłopak, który pragnął podbić cały świat. Pokazać wszystkim, że można żyć inaczej, nie poddać się nurtowi powszechnego myślenia. Pragnąłem zapoczątkować odnowę świata, a w nim Kościoła. Protestowałem przeciw choremu układowi poprzez sposób wyrażania się, poprzez noszenie brody, poprzez poezje, kompozycje piosenek, spektakle, które realizowałem. Blisko byłem granicy odwrócenia się przeciwko Matce Kościołowi i wejścia w politykę czy protestantyzm. Ale obronił mnie Ten, który zawsze mnie kochał.

       To niezwykłe zjawisko nazywało się „Wioletta”, Bóg przypieczętował je pieczęcią niezniszczalną, wydarzeniem mistycznym. Do dziś, gdy o tym wspominam, jestem poruszony do łez, jak bardzo zależało Bogu, by mnie uratować, by nie było praktycznie możliwe, aby jego plan się nie udał. Ciągłe pytanie z bojaźnią: „dlaczego ja?”, wraca i pomaga, by nie zniszczyć dziś plan Boga, aby wchodzić w następne trudne chwile, nazywane Krzyżem. 
Pamiętam dzień 18 maja 1984 roku, jakby dział się wczoraj. Wciąż Wioletta wahała się czy sensowna jest nasza znajomość. Mówiła: „nic z tego nie będzie” i szła na tańce z innym chłopakiem.
19 maja miała odbyć się pielgrzymka studencka do źródeł chrzcielnicy w Pyrzycach, gdzie Otton ochrzcił Pomorze. Miałem 21.w poniedziałek egzamin z psychologii. Musiałem się przygotować, bo w ciągu całego semestru wcale się nie uczyłem. Otrzymałem natchnienie, które zrealizowałem. Rano o godz 6:00 wstałem, gdy jeszcze wszyscy spali i wziąłem przyniesione przez ojca z działki konwalie. Naręcze tak wielkie, jakiego nigdy przedtem ani potem nie miałem w dłoniach. Poszedłem do akademika Wioletty. Na korytarzu zaczekałem aż wyjdzie jej współlokatorka i poszedłem dać jej te pachnące wiosną kwiaty. Była niezmiernie wzruszona. Chciałem w ten sposób przygotować ją na to, co jej powiem. Był wówczas przepiękny majowy poranek. Kwiaty konwalii przepełniały upajającym zapachem wszystko wokół. Ptaki dawały radosny poranny koncert życia. Z takim dobrym nastawieniem, odprowadzając Wiolettę na zajęcia na wydział chemii, wyznałem jej, że nie pójdę z nią na pielgrzymkę. Wtedy także dałem jej różaniec, jaki pobłogosławił Jan Paweł II, prosząc, by za mnie się modliła. Zobaczyłem jej poruszenie i szczęście, nie zdając sobie sprawy z tego, co się wydarzało. Żegnała się ze mną tak, jak nigdy wcześniej. Jednak wieczorem tego dnia, a był to piątek, zdecydowałem, że egzamin mogę oblać i zdać w innym terminie. Ważniejsze jest pójście na pielgrzymkę u boku mojej ukochanej. Tak zrobiłem. W sobotę rano pojawiłem się pod katedrą szczecińską i ruszyłem ręka w rękę z moją przyszłą żoną. Kiedy szliśmy przez las, Wioletta opowiedziała mi historię z ostatniej Paschy w Gorzowie. Modliła się o to, aby chłopak, który ma być jej mężem, podarował taki różaniec, jaki jej dałem. A ja z kolei opowiedziałem jej, że obiecałem Bogu w Szczecinie, że dam dziewczynie, która ma być moją żoną, ten różaniec. 
Ta obecność Boga w tym znaku, broniła nas później w małżeństwie, aby nie odejść od siebie. Przyszedł dzień ślubu. W przeddzień nadeszły lęki i wątpliwości, ale historia Dnia Konwalii obroniła mnie przed ucieczką.

       Na ślub przyjechało 30 osób z rodziny i znajomych. Na weselu w domu było 20. Mieliśmy setki znajomych, ale jak mówili, Gorzów jest za daleko. Bóg tak chciał, byśmy zaczęli bez tryumfu, w kruchości. Relacja z ojcem polepszyła się, bo zamieszkaliśmy oddzielnie. Otrzymaliśmy światło, aby wybrać życie na 6 metrach kwadratowych w kuchni u wujka niż wspólne mieszkanie z jakimikolwiek rodzicami. Prawie nic ze sobą nie zabraliśmy wychodząc z domów. Trochę książek i niezbędne ubrania. Zamieszkaliśmy w kuchni bez ogrzewania z jednoosobowym łóżkiem. Kończyliśmy studia, nie pracowaliśmy jeszcze, ale Bóg dawał nam wszystko co potrzeba. Od początku mieliśmy problemy ze współżyciem. Ktoś nas cały czas straszył, że gdy dzieci się urodzą, to skończy się nasze szczęście. Ogarniał mnie wtedy strach, że któryś ze znajomych kolegów żony mi ją poderwie i uwiedzie. Jak zostaliśmy małżeństwem moja żona była przepiękną dziewczyną, zawsze uśmiechnięta, pełna głębi, której szukałem. Do dziś jest w niej to piękno. Podarunek, jaki otrzymałem od Ojca, „ma ukochana”, wciąż mnie zachwyca, pomimo tak wielu trudnych chwil.


       Trzecie wydarzenie, które było kluczowe, by mnie uratować, przyszło 16 lutego 1986 roku w dzień moich urodzin. Tego dnia była niedziela. Wstaliśmy wcześniej i poszliśmy do kościoła jezuitów na eucharystię, której przewodniczył Mietek Wołoszyn. Chodziliśmy do niego na grupę biblijną. Po tej liturgii zaczepił mnie Janusz Kunicki (jeden z uczestników koła biblijnego) i oznajmił, że dziś, na Golęcinie zaczynają się katechezy Drogi Neokatechumenalnej. Kilka tygodni wcześniej wpadła mi do rąk gazetka batystów a w niej artykuł: Przebudzenie w Kościele Katolickim – Droga Neokatechumenalna. Opisywano w nim wszystkie etapy wtajemniczenia chrześcijańskiego. Urzeczony byłem radykalizmem i dążeniem do wypełnienia się ewangelii w ludziach, których Bóg zapraszał do tej przygody. Miałem w tym czasie kryzys wiary. Widziałem dystans duchowieństwa wobec ludzi. Jak to, co słyszałem w ewangelii, jest dalekie od życia. Moja grzeszność męczyła mnie. Nie znajdowałem w Kościele odpowiedzi na mój grzech. Słyszałem tylko moralizmy: za mało się starasz, trzeba pracować nad sobą, itp. To wprawiało mnie w jeszcze większą frustrację. Nie potrafiłem zrobić ani jednego kroku do przodu. Szukałem w Oazie, w Odnowie, w Arce, w Duszpasterstwie Studenckim. Nigdzie nie dał mi nikt odpowiedzi, gdzie znajdują się drzwi wyjścia z tego cierpienia.

       Kiedy pojechałem wieczorem w dniu moich urodzin na pierwszą katechezę, potem na drugą i trzecią, wówczas nie miałem wątpliwości, że Bóg odpowiedział na moje cierpienie. Widziałem tam ludzi, którzy nie byli nawiedzeni, dewocyjni, nie robili mi prania mózgu. Ludzi, którzy przyjechali z różnych stron Polski. Żyli w kruchości, bez zabezpieczeń, zdani na opiekę Boga i niczego ode mnie nie oczekiwali. Którzy mówili prawdę – bez sądzenia kogokolwiek. Stawiali diagnozę stanu Kościoła w obecnym czasie. Ogłosili mi plan ewakuacji, jaki Bóg ma dla mnie w Jezusie Chrystusie. Plan bardzo życiowy, nie teoretyczny. Tam rodziła się we mnie całkiem nowa relacja do Boga, której wcześniej nikt w Kościele mi nie pokazał. A nie byłem tam rzadkim gościem. Uczestniczyłem w różnych liturgiach nie pomijając niczego. Jako ministrant „służyłem” do mszy po 3-4 razy w ciągu dnia, co oznacza, że słyszałem wiele Słowa, wiele kazań, wiele nauk. Chciałem bardzo od dziecka odkryć to, czego Bóg chce ode mnie. Pytałem, szukałem, czytałem i nie słyszałem nigdzie przez te dwadzieścia lat Dobrej Nowiny. Nie słyszałem, że Bóg jest miłosierny i zależy mu na mnie tak bardzo, że za cenę swego życia, chce mnie uratować. Nikt mi nie ogłosił, że Niebo jest tuż obok mnie.

       Pamiętam jak kiedyś mając 17-18 lat powiedziałem do prezbitera, że chcę być taki, jak święty Piotr. Wybił mi to z głowy, kpiąc z moich pragnień, powiedział, że to niemożliwe dla zwykłych ludzi. Chciałem „zostać księdzem”, gdyż myślałem, że wtedy na pewno będę zbawiony (nie mieściło mi się w głowie, że ksiądz może nie być zbawiony). Bóg mnie przed tym obronił. Miał inny, najlepszy plan. Plan mojego zbawienia.

       Z tych katechez do dziś po 34 latach pamiętam całe fragmenty przepowiadania. Było to dla mnie mistyczne przeżycie. Ręka Boga wyrwała mnie, moją żonę, moich rodziców ze świata i przyprowadziła do sadzawki chrzcielnej, zapraszając do rozpoczęcia jedynej w swoim rodzaju Drogi.

       Ta przygoda jeszcze się nie skończyła, trwa od 34 lat. Przygoda ma imię: „Jezus Chrystus i Jego mistyczne Ciało”. W tej przygodzie odkryłem plan mojego zbawienia. Otworzył mi Bóg oczy i zrozumiałem, dlaczego tak cierpiałem. Pojąłem sens w s z y s t k i c h wydarzeń mego życia, szczególnie tych najtrudniejszych, gorszących – sens mojego krzyża. Odkryłem, że korzystne jest dla mnie nie uciekać od cierpienia, bo to ono właśnie otwiera oczy na najciemniejsze jaskinie w mojej duszy. Jak wielka jest ulga, kiedy zaczynam rozumieć, co dzieje się w moim sercu i skąd (od kogo) pochodzi trucizna, która wywoływała paraliż. Odkrycie, że to nie żona, dzieci, ojciec, matka, że żaden człowiek nie jest przyczyną mego cierpienia, otwiera drzwi, by wejść w jedność z drugim. Odkrycie, że to nie wydarzenia, historia, zabiera mi szczęście i jej kłamliwa, fałszywa interpretacja, jest milowym krokiem, by odkryć w życiu Miłość Ojca.

       Dziś z perspektywy czasu i doświadczenia, po 34 latach poddawania się korygowaniu i prowadzeniu katechistom (czytaj: Kościołowi), wiem, że gdy gdybym uczestniczył w liturgiach, jakie dostępne są w powszechnym duszpasterstwie, nigdy bym nie pojął sensu mojego życia, nie spotkałbym Jezusa Chrystusa obecnego w mojej historii, jak również nie umiałbym rozpoznawać gdzie i jak atakuje mnie zły duch i nie umiałbym się obronić. Rozumiem bardzo dobrze tych wszystkich, którzy po krótkim czasie chcą wziąć rozwód, walczą o pieniądze, nienawidzą, zabiją dzieci - rozumiem ich zmagania i bezradność. Ja nie otrzymałem od kogokolwiek w Kościele żadnych narzędzi, które by mnie obroniły, które dałyby mi światło na moją udrękę z powodu mej grzeszności. Mimo intensywnego poszukiwania przez dwadzieścia parę lat, nie wtajemniczono mnie w dojrzałą wiarę, która obroniłaby mnie przed zdradami. Dlatego dzisiaj, z wdzięczności za uratowane me życie, nie mogę milczeć i przejść obojętnie koło cierpiących wokoło.

       Aby można było się obronić przed złem, nie wystarczą pobożności (które są dobre), nie wystarczy modlitwa (która jest konieczna), nie wystarczy „chodzenie na msze” (bez której nie wyobrażam sobie życia). Czego brakuje? Osobistego, permanentnego, rozłożonego na lata - prowadzenia przez kogoś, kto przeszedł tę drogę zmagań, kto poznał pułapki demona. Konieczny jest ktoś posłany przez Kościół, kto nie teoretycznie wie, co trzeba albo jak trzeba, ale przeszedł wiele wojen i potyczek z demonem w swojej historii życia, u boku Jezusa Chrystusa.

       W tym fragmencie historii mojego życia, można dostrzec progresywną taktykę złego, jego metody i sztuczki, jego kłamstwa. Można zobaczyć, jak słabym i bezradnym jest każdy człowiek w konfrontacji z uwodzicielem.

       Życiem moje było sceną niewidzialnej walki demona i samego Boga o moją duszę. Do dziś, kiedy codziennie wstaję, lękam się, by nie stracić z oczu moich grzechów oraz nie stracić z oczy Miłości Boga.

       Moje życie przez wiele lat było podobne do życia opętanego człowieka z krainy Gadary, którego odnajduje Chrystus. Niektórzy próbują jemu pomagać, ale okazuje się, że ta pomoc nie jest w gruncie rzeczy pomocą. Jedynie, co ma na własność to kilka grobów, gdzie mieszka. Żyje pośród kości, stęchlizny, wilgoci, rozkładających się ciał. Samotność i beznadzieja. Nie ma ubrania i chodzi nagi, jak niewolnik, który w oczach innych jest nikim. Bliscy wiążą go łańcuchami, dobrymi radami, moralizmami, ale on wszystkie łańcuchy rozrywa. One nie są dla niego żadną pomocą ani ratunkiem, tylko go jeszcze bardziej rozwścieczają. Ten człowiek tłucze swoje ciało kamieniami aż do krwi i na koniec mdleje. I znów od początku. Znów próbuje żyć. W rzeczywistości smakuje coraz to mocniejszej mikstury śmierci. Takie było też moje życie. Jęczałem z bólu, krzyk rozrywał mi serce, ale nikt go nie słyszał.

       To wydarzenie, od którego zacząłem moją historię, było pierwszym poważnym spotkaniem z demonem. Nie na próżno jedno z jego imion brzmi Lucyfer, czyli niosący światło. Jak również Lucyper, czyli ten który stracił światło. Przyszedł do mnie wzbudzając przekonanie, że odkryto przede mną tajemnicę i w końcu znam „prawdę”. Doznałem jakby oświecenia. Ale równocześnie tak naprawdę, niezauważalnie, zacząłem tracić Światło. Tę zaproponowaną mi interpretację złego ducha, umieściłem w sercu i zachowałem jako doświadczenie życiowe, „oświecenie”. W rzeczywistości zaczął się we mnie proces destrukcji, uśmierzania we mnie dobrej relacji do ojca, a zaczęła się pojawiać nowa, chora relacja. Tak naprawdę złemu nie chodziło o relację z ojcem, ale z Bogiem, którego on uważa za okrutnika i tyrana ludzkości, czyli również mnie. To wydarzenie przypomniało mi się gdzieś po około dwudziestu latach i wtedy dopiero zrozumiałem, co się wydarzyło kiedyś tamtego wieczora. Demon zamknął mnie w moim świecie, do którego nie dopuszczałem prawie nikogo. Zacząłem słyszeć głos mego „doradcy”, zaczął mi pomagać kłamać, nauczył mnie nosić maski - dla każdej osoby odpowiednią. Nauczył również umiejętności manipulowania innymi. Wprowadzał w świat sukcesu, nakręcając moje ego do ogromnych rozmiarów. Pragnąłem mieć u stóp cały świat, być kimś. Jednocześnie zły rozbudzał we mnie religijność. Tak, nie pomyliłem się - religijność, która była daleka od Wiary, a wielokrotnie służyła profanacji mego wnętrza. Czułem się, jak ten opętany człowiek, który oddaje pokłon Chrystusowi, klęka, pada na twarz i mówi: „czego chcesz ode mnie Jezusie, Synu Boga? Zaklinam Cię na Boga, nie dręcz mnie!”. Ja właśnie byłem tym opętanym, zaplątanym w sieć kłamstw, pośród których rzucałem się na wszystkie strony. Nie miałem w pobliżu żadnej osoby, przed którą stanąłbym w prawdzie. Bałem się drugiego człowieka. Bałem się otworzyć usta i mówić, co myślę, ponieważ mnie skrytykują, odrzucą i stracę to „coś niecoś”, co wykreowałem w ich oczach. Żyłem w nieustannej nerwicy, aby nie zapomnieć tej wersji wydarzeń, jaką przedstawiłem danej osobie. Pilnować musiałem, żeby sprzeczne wersje nie „spotkały się ze sobą”.

       Oprócz tej hipokryzji, sądu wobec ojca, demon zafundował mi jeszcze wiele upadków w różne grzechy. Najbardziej byłem zgorszony swoją chorą seksualnością. To zgorszenie było też dziełem diabła. Wprowadzało mnie w stan bliski rozpaczy. Uciekałem od tej prawdy o mnie w świat muzyki. Nie słyszałem nigdzie, że Bóg kocha hipokrytów. Robiłem wszystko, co tylko mogłem. Chodziłem do spowiedzi bardzo często, ale ten sakrament nie pomagał mi za wiele. Nikt mnie naprawdę nie wtajemniczył, czym jest nawrócenie. Uczono mnie wprawdzie, że przed eucharystią trzeba się wyspowiadać, żeby godnie przyjąć komunię, więc czyniłem wszystko według tych wskazań. Grzeszyłem, planowałem nawet grzechy przed mszą, aby wcześniej móc zdążyć pójść do spowiedzi. Pamiętam jak pewnego dnia jeden z prezbiterów wziął mnie do swego pokoju i powiedział mi: „ty Piotr to jesteś egoistą, a nawet dokładniej - egocentrykiem i tego nie widzisz.” Dlatego przez kilka dni nie mogłem się pozbierać. Ktoś pierwszy raz odważył się, by mi to powiedzieć. Po latach odkryłem, że za tym stał sam Bóg. Jakże trudno było Bogu przekonać mnie o grzechu. Przekonać o tym, że droga, którą wybrałem, zdąża do piekła!

       Zdarzenie, kiedy ojciec uderzył mnie w twarz, po latach ujrzałem na nowo jako moment wielkiej łaski Boga. Najpierw po kilku latach wtajemniczenia chrześcijańskiego odkryłem, że nie mogę iść dalej za Chrystusem, jeśli nie wybaczę ojcu. Wtedy wreszcie poznałem jego życie, metody wychowania, dzieciństwo i zacząłem go trochę rozumieć i usprawiedliwiać. Znów po jakimś czasie zacząłem widzieć swój grzech popełniony wobec niego i byłem w stanie ujawnić swoje kłamstwa. Aż na koniec po dwudziestu paru latach doznałem w końcu prawdziwego oświecenia! Odkryłem, że za moim ojcem stał sam Bóg Ojciec, który nie mógł już dłużej patrzeć jak gniję, jak niszczę siebie, jak pogrążam się w błocie hipokryzji. Sam Bóg zaprotestował przez mego ojca, przeciw mojej bufonadzie, przeciw memu samozniszczeniu, w jakie wciągnął mnie demon. Wtedy jednak nie pragnąłem zmiany w moim sercu. Uważałem natomiast, że za cierpienie w moim życiu odpowiedzialny jest ojciec. Zaprowadziłem go także na katechezy z nadzieją, żeby się nawrócił. A tak naprawdę nawrócenia potrzebowałem ja sam.

       Miałem podobne nastawienie jak Augustyn, który mówił do Boga: „daj mi czystość i rozsądek, ale jeszcze nie dzisiaj.” Lękałem się Boga, bałem się bardzo, że oddając się Mu całkowicie, nie będę mógł być wolny. Wydawało mi się, że jestem już nawrócony. Przeszkadzał mi tylko ojciec, którego nie kochałem, gdyż sądziłem, że wszystko to jego wina, bo jest twardogłowy. Przeszkadzały mi również upadki w grzechy seksualne. Gdyby nie ten defekt, byłbym doskonały.

       Pamiętam słowo z Biblii, które chodziło za mną przez długi czas. Była to historia Jonasza, który uciekał przed Bogiem. Wiedziałem, że to też jestem ja, zagniewany na Boga, że nie pełni mojej woli. Kompletnie ślepy zadawałem ciosy po omacku nie trafiając prawdziwego wroga, ale raniąc innych ludzi. Nie rozpoznawałem wtedy, że jesteśmy wszyscy po tej samej stronie barykady w boju przeciw duchom zła.

       Pamiętam szóstą katechezę, którą głosił mi Bogumił Gacka (Marianin) i pytanie, jakie zadano nam na początku: kim ty jesteś? jaki jest sens twego życia? po co żyjesz? Myślałem wtedy: jestem człowiekiem, sensem życia jest żyć dla Boga. Naprawdę byłem taki, jak ten człowiek z Gadary. Kiedy Chrystus go pyta: „jakie jest twe imię?” („kim jesteś?”), wtedy on odpowiada: „Legion”. Ja odkryłem to dopiero po dwudziestu paru latach.

       Miałem sen, w którym zobaczyłem piekło - wizja straszliwa! Rzesza ludzi przyklejonych stopami do czerwonej mazi na dole, nikt nie był w stanie ruszyć się i przejść gdziekolwiek. Nikt nie był w stanie dotknąć drugiego! Nikt nie słyszał drugiego, choć widział wielu wokół siebie niedaleko. Każdemu gniła i odpadała skóra, co zadawało ogromny ból. Pomimo że ta zgniła skóra odpadała, człowiek się nie rozkładał. Trwało to w nieskończoność. Każdy choć widział ten tłum ludzi, egzystował w wielkiej samotności, bólu i nieopisanym cierpieniu. Nie wiem czy to był sen, czy to była jawa. Jednak ta wizja była tak przejmująca i tak mną wstrząsnęła, że tkwiła we mnie około dwóch lat. Żyłem tak, jakbym obudził się przed chwilą z tego snu. Od tego momentu zacząłem myśleć o demonie jako o osobie, która chce mnie zaprowadzić do swojej straszliwej krainy. Zacząłem skrutować (badać) moje serce. Badać, co się w nim kryje.

       Na początku wydawało się, że mój stan nie jest najgorszy, choć na pewno potrzebuje jakiegoś nawrócenia. Kiedy jednak mijał czas a historia przynosiła coraz więcej dowodów mego uwikłania w relację ze złym duchem, wtedy coraz wyraźniej widziałem podobieństwo do nagiego, potłuczonego, zakrwawionego człowieka z Gadary, wyznającego swoje imię: jako „Legion”. Zobaczyłem, że mam cały legion demonów u swego boku - 6826 kolegów, którzy pracowali dniem i nocą, bym nie rozpoznał, że jestem ich marionetkowym niewolnikiem, abym nie znalazł drogi do dobrego Ojca.

       Wtedy mówiłem o sobie; nie jestem chrześcijaninem. To było prawdziwe wyznanie. Nie chciałem, żeby inni patrząc na moje życie, zostali wprowadzeni w błąd. By przypadkiem nie pomyśleli, że takie owoce przynosi relacja z Jezusem Chrystusem. Owoce grzechu.

       Mówiłem: jestem w drodze do chrześcijaństwa, mam nadzieję, że któregoś dnia Bóg dopełni swe obietnice, jakie mi dał na początku, czyli w roku 1986 dnia 23 marca. Wtedy wymalował mi pierwszy raz niesamowity pejzaż - „Kazanie na Górze”. Obiecał mi, że to zrobi ze mną, jeśli tylko zechcę. Powiedziałem: Amen.



       Finisz

       Nie żałuję żadnego dnia tej cudownej przygody. Ta przygoda jeszcze się nie skończyła. Myślę, że będzie tak trwała bez końca. Z tygodnia na tydzień zaskakuje mnie. Ostatnio Bóg sprawił niespodziankę, jakiej nie spodziewałem się: mały nowotwór, który już zaczął komplikować moje życie. Rozpoczął wyraźnie wystukiwać ostanie takty symfonii pobytu tu na ziemi. Spisałem ten fragment mojej historii, ponieważ czuję, że nadchodzi moment, gdy będzie to trudne. Chciałbym, by ta historia pomogła choć jednemu człowiekowi zatęsknić za tą krainą, do jakiej doszedłem. Codziennie widzę swe grzechy i nie chcę stracić ich z oczu, by choć na chwilę pomyśleć o sobie dobrze. Nie chcę milczeć i zachować ten skarb dla siebie. Dostałem go, aby podarować ten skarb wszystkim, których ścieżki skrzyżowały się z moimi. Demon mówił mi wiele razy: „tylko nie mów tego nikomu, nie pokazuj swoich grzechów, bo będziesz nieszczęśliwy”. Jak dobrze, że zostałem uratowany. Jak dobrze, że uratował mnie Ktoś, kto mnie kocha. Pragnąłbym, aby udało się to wszystkim, dlatego dziś jestem tu, gdzie jestem. Takie życie jest szczęściem. Obym nie zwątpił choć na chwilę w Jego miłosierdzie!

 

 

gdybym

Piotr Wojciechowski

gdybym


 

gdybym popłynął do Argentyny

i doniósł swe serce na Alpamayo

na dziewiczym śnieżnym dywanie

kontemplował majestat obłoków

a na Cerro Torre zarzucił sieć

na rozpaloną twarz słońca

a zapomniał że Ty mnie kochasz...

 

gdybym wieczorami siadał z gitarą

i przy srebrzystym trzasku iskier

cieszył się przepiękną żoną

i radością roześmianych dzieci

a tuląc się przed snem

wyznawał ukochanej miłość

a zapomniał że Ty na mnie czekasz...

 

gdybym zrozumiał tajemnice świata

dotknął najmniejszych drobin

przeniknął olbrzymy kosmosu

i odkrył prawa których nikt nie dostrzegł

był doceniony i oklaskiwany

oddał ludzkości kawał życia

a nie miał czasu by Ciebie słuchać...

 

gdybym stworzył zachwycający dom

umieścił bym w nim ciepło i odpoczynek

i dzielił go z każdym przybyszem

nie skąpiąc ale hojnie rozdając

tak że wieść o tym dałaby nadzieję

w człowieczeństwo człowieka

a nie miał wdzięczności Tobie za wszystko...

 

Ty mnie odnalazłeś

moją duszę zamkniętą w klatce

Ty nie zrezygnowałeś

z przeklętego grzechem biedaka

Ty się przyznałeś do mnie

całując w trędowate me usta

Ty się zakochałeś

dając mi w posag Swą Krew

Kyriosie

grawitacja

Piotr Wojciechowski

grawitacja


 

to co przyciągało mnie do Ciebie
to zakrzywienie
czasoprzestrzeni mego życia
przez cierpienie
krzyż
i tęsknotę kochania kogoś 

wykorzystując prawo natury
strąciłeś mnie powoli
do słusznego poziomu
mojego grzechu

przyciskając moją twarz do ziemi
dałeś mi posmakować
smak normalności chrześcijaństwa
i nauczyłeś wołać o pomoc

Twe pole grawitacyjne
przenika wszystkie wymiary
wszystkie światy
bezsprzecznie najsilniejsze
i zawsze stałe

przyciąga każdego
tylko z taką siłą
by można było odmówić

szacunek i respekt
wolność samozniszczenia
oczekiwanie powrotu
Miłosierdzie

jest szansa

Piotr Wojciechowski

jest szansa


 

pomimo tego wszystkiego

co dziś wali się na głowę

istnieje szansa

że nie zginiemy

 

pomiędzy cieniami

błyszczy światło

które płonie cierpliwie

i niezmiennie

 

i choć co chwilę

podchodzi pod drzwi

strzyga beznadziei

strasząc szponami

że nie przepuści...

albo lamia powabem uwodzi

bym zszedł z Drogi

i się wycofał...

to ja odrobiną sił

idę tam, gdzie blask płomienia

delikatnie zachęca

by trwać

 

pomimo tego

że nie widać jasno horyzontu

istnieje szansa

że nie zginiemy

bo Komuś

prawdziwie zależy na nas


prędkość

Piotr Wojciechowski

prędkość


 

 

prędkość z jaką człowiek osiąga na równiku w wyniku obrotu ziemi wokół swej osi 1660 km/h

prędkość ziemi po orbicie wokół słońca 107 218 km/h

prędkość układu słonecznego po orbicie w naszej galaktyce (Droga Mleczna) 964 800 km/h

prędkość Drogi Mlecznej po orbicie wokół Wielkiego Atraktora 2 000 000 km/h

 

nie wiem gdzie

zagoni mnie

podmuch oddechu

mojego Boga?

 

wejdę na Kilimandżaro?

napiję się wody z Gullfoss?

czy trafnie odnajdę drzwi

gdzie mieszka miłość?

choć nie znam ulicy ani miasta...

 

jak dogonić stracone chwile?

jak rozpędzić się by dogonić czas

który mnie wyprzedził?

i ludzi

których twarze zaciera

szalona prędkość przemijania?

dlaczego jeszcze istnieję

i mogę oglądać twe piękne oczy?

i słyszę twe łzy?

i jeszcze drży serce

gdy taranuję twoje szczęście?

 

rzucę się dziś

zaryzykuję

bo niewiele rozumiem

i w tańcu dyktowanym

przez planety i gwiazdy

rozpędzę się

by rozbłysnąć jak zorza

w ostatnich momentach mojej historii


klucz

Piotr Wojciechowski

klucz


 

 

zadaje sobie wciąż to pytanie:
dlaczego mnie wybrałeś?
zaangażowałeś tylu
by cierpieli za mnie!
czemu tak zależało Tobie
by zatrzymać się
i ratować to zero plus grzech?

gdy staję dziś
przed rzeszą cierpiących stęsknionych światła
myślę:
kim jestem by mówić do nich?
skąd się tu wziąłem?
jak to możliwe że mnie słuchają?

wciąż drżący
związany ze światem
broniący siebie
kruchy bezradny

cenię sobie Twój wybór
bronię go jak skarbu
ale...
dlaczego tak mnie kochasz?

- w d z i ę c z n o ś ć -
to klucz do miłości
- daje mi siły
by robić to samo co Ty
zrobiłeś ze mną

promieniowanie

Piotr Wojciechowski

promieniowanie


 

 

7 stycznia 2020, po radioterapii

 

między nadfioletem a promieniami gamma

przyszedłeś do mnie

wyciskając bliznę na mej duszy

 

lęk który szeptał cicho za plecami

namawiał jak Judasz

by zdradzić

i zmusić Cię do cudu

 

TA decyzja: by nie uciekać -

pozwolić by Twoj tajemny plan X

przeniknął mój byt

i rzesze wyrwanych elektronów

zaczęło jęczeć z bólu

a całe me "bezpieczeństwo"

zawirowało

i przechylając, zsunęło się

sparaliżowane

 

tajemnicza jonizacja

X przenikające wszystko

mówiło do mnie: nawróć się dziś!

niech to zamieszanie

ma jakiś dobry sens

który przetrwa przemijanie

wycofanie

Piotr Wojciechowski

wycofanie


 

 

sam nie dam rady
już dzisiaj to wiem
dziś jestem pewien
dlatego poddaję się
jako niewolnik
pod Twoje Słowo

i w końcu nadeszła ulga
znalazła kąt w moim domu
wyhamowała niepokój
nie muszę już walczyć
broniąc terenu
nareszcie mogę
usnąć spokojnie
jak motyl

klucz pasuje do zamka -
wchodzisz nocą
gdy łzy budzą me sny
rysujesz plan
ostatniej mej drogi
kolorem zaznaczasz czułość
gdzie mnie napoisz
mlekiem i miodem
by mi pomnożyć
ostatek mych sił

widzę teraz w oddali
zarys bramy i wież koronę
i słyszę cicho Twój szept -
przepuszczam Cię
byś wreszcie był na przedzie
tej ekspedycji
poszukującej zagubionej

i mam nadzieję
że może ujrzę na własne oczy
świat takim
jak widzisz go Ty
i już nie skrzywdzę
tych wszystkich

stojących wzdłuż mojej drogi

Merkaba

Piotr Wojciechowski

Merkaba


 

 

te noce duszących wątpliwości
strzyg i wampirów
pijących moją krew
przepędził Twój poranny oddech

to Słowo
które mnie uwiodło
i zaprosiło mnie na pokład
wehikułu wieczności
ognistego rydwanu
wozu merkaby
mistycznej przygody
której nie sposób zamknąć
w żadne słowa

ta krew
która wycierała rozpacz
z twarzy wielu
przeżyć to i zobaczyć
to wygrać los na Agorze życia
to znaleźć bilet na sztukę
w kruchcie raju

ten dzień
przebudzający słońcem
moją duszę
i ulga
że jednak nie zostałem oszukany

gorliwość

Piotr Wojciechowski

gorliwość


 

 

niewiele sił juz nam zostało

i coraz trudniej z krzesła wstać

ciężki oddech tnie powietrze

przyjaciele daleko za rzeką

 

chcielibyśmy pobiec ku przygodzie

dotknąć gwiazd na szczycie góry

poznać tajemnice gęstwin kniei

i złapać rzadki paź królowej

 

granice, kruchość i bezsilność

zapukały, rozbiły obóz u mych drzwi

szaleństwo to rarytas od święta

za którym tęsknię noc za nocą

 

ale co zostało to możemy puścić w obieg

wywiesić plakaty na rogach ulic:

"ostanie wyzwanie! taniec szalony!"

- zaskoczymy jeszcze ten nasz świat -

freski

Piotr Wojciechowski

freski


 

Wioletce

 

na ścianach moich wspomnień

pomiędzy wieloma freskami

zaznaczyłem twój ogień we włosach

spokojny powiew twych oczu

i troskliwość uspakajającą mą duszę

nawet nie wiesz

jak bardzo cenię to zamieszanie

którym co dzień mnie irytujesz

te pytania i oko na wszystko

 

i wiem

że gdy odejdziesz

będę żałował mej surowości

i że tak mało byłem czuły

i nie dałem ci honorów księżniczki

 

cierpię patrząc na siebie

na swoją urodę grzechu

 

chciałbym wynagrodzić ci

ukradziony spokój

i lęki z mej przyczyny

szykuję się co chwilę

by zacząć...

ale coś mnie powstrzymuje

i tracę następną dobrą chwilę

 

na ścianach moich wspomnień

uśmiechasz się

poruszasz wargami

i mówisz, że mnie kochasz

 

tak

ja wiem

że mnie kochasz

troskliwa hojność

Piotr Wojciechowski

troskliwa hojność


 

 

dałeś mi w nadmiarze
ocean miłości
wyprostowałeś mój garb
i ujrzałem świat
którego nie znałem

żona najpiękniejsza -
   nie oszczędzałeś
   rozdając mi prezenty
nie wyliczę wszystkich
   którymi otoczyłeś
   mój grzeszny żywot

Twa hojność mnie zachwyciła
i pociągnęła by ruszyć
prowadzony jak dziecko

poznawałem jaskinie pełne smoków
potwory skradające się w ciemności
doprowadziłeś mnie ścieżką przez las
do ukrytej przed wzrokiem wrogów
krainy bliskiej mi od zawsze
nieznanej choć wytęsknionej
gdzie pierś nie dławi lęk
symfonia zachwytu
to niekończący się pokarm

zabierz mnie tam!
obroń przed reklamą świata
który spada w noc udręki
nie puść mnie!
rozgoń chmury głupoty
i bezpiecznie doprowadź
do mojej łodzi
czekającej na skraju wieczności

zjawisko

Piotr Wojciechowski

zjawisko


 

 

być tam gdzie zorza ścięła
puch magnetycznych fal
lub Volcan De Colina
karmi nas ogniem law

być z kobrą oko w oko
płetwala dotknąć ząb
w kosmos wzbić się wysoko
z świetlikiem przejść się w noc

to wszystko jest popiołem
dymem chwyconym w dłonie
- żyć ponad zła żywiołem
to jest dopiero coś! -

nagi rozum

Piotr Wojciechowski

nagi rozum


 

 

pędzisz z Ziemią jak szaleniec
poprzez czasy i przestrzenie
śledzisz siły, promieniowanie
stukasz w atom i otwierasz
chwytasz cząstki tak jak żongler
chcesz zrealizować żądze
panowania
swe fantazje
grzechy
plany

i w tym pędzie bez kontroli
serce nawet już nie boli
i nie cierpi
gdy zapłacze ktoś za ścianą
kiedy dusza jest jak pusty karton
choć trzymałeś dziś za lejce
wzory Hubble’a oraz Planck’a
nie masz nic
co zapełniłyby twą pustkę
marną

szukasz dzisiaj dziury w niebie
ale nie rozumiesz siebie
i chociaż szepczesz mówisz krzyczysz
badasz siły międzycząsteczkowe
leżąc nagi bez sił w rowie
oczekując ocalenia
poszukujesz bez wytchnienia
nie wiesz czego?
nie wiesz po co?!

czy ta pogoń doprowadzi
nas do życia czy do śmierci?
może jednak rozpoznamy
Jego
który mówi do nas
i choć Go nie rozumiemy
to pojmiemy
ze nas kocha

zza

Piotr Wojciechowski

zza


 

 

z tamtej strony

wszystko wygląda inaczej

i z pewnością szybko zapomnimy o naszej Ziemi...

nie będziemy tęsknić za niespełnionymi marzeniami

za górami i morzem

za kolibrami i motylami jak sen

 

i myślę, że i tęsknota za tymi

którzy jeszcze wątpią po drugiej stronie

walczą i szarpią się jak struny

też zniknie koło nas

a pozostanie jedynie miłosna troska

 

gdy tam odejdę

będę kibicować tobie kochana

wykrzykując: nie bój się! uda się!

wspomagając się powiewem opieki

i rosą szeptów

 

dziś smakuję nieba

żyjąc z tobą

zaskoczony niespodzianką

co dzień jak nowa

przepiękna

jedyna

 

gdyby nie Bóg

nie odkryłbym ciebie

minąłbym ciebie jak jedną z milionów

gdyby nie Bóg

nie przeżylibyśmy przygody

dotknięcia Nieba

rozpadło się wszystko jak szałas po burzy

gdyby nie Bóg

któremu zależało

 

tak łatwo

przejść obok

goniąc za kolorowym dymem

pijąc gorycz z dna na koniec

 

chciałbym bardzo by moje dzieci

znalazły tę ścieżkę

i nie straciły tej jednej

niepowtarzalnej

okazji szczęścia

cierpienia pośród nocnych mroków

Piotr Wojciechowski

cierpienia pośród nocnych mroków


 

 

nocne lęki nie pozwalają mi odpocząć
budzą i męczą mnie
nadlatują jak nietoperz
i powtarzają: nie uda się tobie!
patrz co Bóg robi twoim dzieciom!
kim ty jesteś?
klatka po klatce
przesuwają obrazy
katastroficznych wizji -

jak wielkie zmaganie
muszę przejść, aby zasnąć
by za godzinę wrócić znów do walki

mój krzyk musi przebić się
poprzez cały wszechświat -
ominąć miliard po miliardy gwiazd
milion po miliony galaktyk
by dotrzeć do Twego ucha

wypuść do mnie gołębia
posłańca, który przyniesie mi
oliwną gałązkę ulgi
z ukrytym szeptem miłości:
Ja widzę wszystko
mam oko które kocha
odpocznij, zaśnij teraz
niedługo wstajesz
już czwarta

nocne lęki to uroda moich nocy
wiem że przyjdą
muszę liczyć na ich cios
i uczyć się trzymać gardę
robić uniki
aby nie zwaliły mnie z nóg
i nie pozbawiły mnie oddechu -
conocny trening czyni mistrza

i liczę że rzesze mgławic w kosmosie
nie opóźnią mego krzyku o pomoc
i dotrą do Ciebie na czas
byś mnie dotknął i pocieszył
uspokoił mą niedospaną duszę

rozdarcie

Piotr Wojciechowski

rozdarcie


 

mój świat twój świat
dziś różne krainy
spalona ziemia między nami
na którą nikt nie wchodzi
pas graniczny -
obszar zakazany

będę cierpiał
dopóki nie zobaczę was
kochani moi
spuścizno mej krwi
po stronie życia
a sen będzie dla mnie udręką -
czasem lękliwych wizji
udręczenia serca

mój świat twój świat
oddalające się kosmosy
ścieżkę na której jeszcze
podchodzimy i spotykamy się
chronię jak rezerwat
ostatnich gatunków koziorożca
jeden ruch i zniknie

będę cierpiał i czekał
na okazję przypływu
by podać wam rękę

zapłata za miłość

Piotr Wojciechowski

zapłata za miłość




kiedy światło wpada prze okno

porusza we mnie tęsknotę dziecka

i nie mam już wątpliwości

że nadchodzi piękny nowy dzień

 

poruszony wstaję

i zaczynam przygotowania

by dokonać odkrycia, cudu

i zaskoczyć przyjaciół

niespodzianką jak dzwoniec

o świcie za oknem

chcę poruszyć Ciebie gorliwością

do ostatniej minuty dnia

przejść przez cały dzień

jak zdeterminowany listonosz

roznosząc najlepszą wiadomość

dla smutnych, wystraszonych

dla rozdartych między życiem a śmiercią

 

jaka zapłata mi przypadnie

za wytarte buty i pomarszczone czoło?

czy jakaś wdzięczność wyzna mi odwzajemnienie?

nie, lepiej nie

bo stracę wszystko to

co teraz mam

i nowy piękny dzień zgaśnie

jak wystraszony płomień świecy

Posłani, by mnie uratować...

Piotr Wojciechowski


     Historia Posłanych

 

     Jak wiele ludzi minąłem w swym życiu. Olbrzymiej większości nie zauważyłem. Nawet na nich nie spojrzałem. Niektórych obserwowałem, nawet podziwiałem z daleka. Rozmawiałem z wieloma,pozostawiając w ich życiu różnorakie ślady. Część z nich nie miała uprzedzeń do mnie, zapamiętała mnie i nawet cieszy się na mój widok. Część doświadczyła mojej grzeszności i zainstalowała w sercu sąd na mnie. Unikają mnie, nie ufają mi albo nawet źle mówią
o mnie. Są tacy, którzy w ogóle nie lubią mnie. Niewielu jest takich, znających moje cierpienia i umiejących mnie słuchać, a jeszcze mniej takich, którzy chcą mi pomoc. Bardzo mało jest również takich, którzy brudzą się moimi grzechami i biorą je na siebie. Tacy przebaczają mi, cokolwiek bym zrobił i zaczynają od nowa życie ze mną, jakby przeszłość nie istniała.

     Niewielu jest jednak takich, którzy tracili życie dla mnie, bym ja mógł żyć. Przynieśli mi skarb, dali go i wtajemniczyli jak go nie stracić. Skarb Życia Wiecznego. Mam wielką wdzięczność do kilku osób, którzy wkroczyli w moją historię i nie ominęli mnie, gdy bardzo cierpiałem.

     Moi rodzice okazali się najlepszymi opiekunami, jakich mogłem mieć. Dali mi to, co mogli dać. Wprowadzili mnie do Kościoła. Ale też ich grzeszność niechcący wygenerowała moje trudności odnalezienia się w życiu. Jestem im bardzo wdzięczny za wszystko. Nawet z ich grzechów Bóg wyprowadził dobro dla mnie. Tak naprawdę Bóg chciał przez nich doprowadzić mnie do progu Chrześcijaństwa. I choć nie widzieli mego cierpienia (bo skrzętnie je ukrywałem), to chcieli mi pomagać. Robili tak, jak potrafili.

     Wielu przelotnie, na chwilę dawało mi pocieszenie. Wielu nie pamiętam. Był taki jeden człowiek, którego spotkałem tylko raz, a zmienił wiele w mym życiu. Ważne okazały się dla mnie jego myśli i czyny. Śledziłem jego życie aż do śmierci z zapartym tchem. Bóg, dzięki niemu, dał mi odwagę wejść w małżeństwo. I choć nigdy z nim nie rozmawiałem, słuchałem go przez całe życie, nawet dziś. Był to papież Jan Paweł II. Zawsze liczyłem się z tym, co głosił.

     Ludzie, których uważam za wysłańców Boga, będący dla mnie jedynymi, z którymi tak mocno złączył mnie Bóg, to moi katechiści, Bolesław i Zofia. Byli pierwszymi, jakim zacząłem być posłuszny. Przez całą młodość rozwijano we mnie przekonanie, że jestem kimś najmądrzejszym, szczególnym i ono zniszczyło mi życie. Doprowadziło do momentu, gdy dla siebie stałem się ostateczną wyrocznią. Nie widziałem swoich grzechów, lecz byłem specjalistą od prostowania, „nawracania” innych. Bufon, którego nikt nie był w stanie okiełznać. Bolek był pierwszy, któremu zacząłem być posłuszny. I to nie tylko wtedy, gdy zrozumiałem, co do mnie mówi, lecz szczególnie wówczas, gdy niczego nie rozumiałem. Zaufać, dać się prowadzić jak dziecko. Nie dyskutować czy wymądrzać się, ale odkryć, że z nimi przychodzi sam Bóg. Taką relację miałem z nimi. To mnie uratowało. Święty Jan od Krzyża mówi, że jest wiele dróg do Nieba. Część z nich jest bardzo trudna. Część z nich nigdy nie osiągnie doskonałości. Ale jest jedna, najkrótsza, najłatwiejsza i pewna - droga przez posłuszeństwo.

     Postawiłem WSZYSTKO na jedną kartę. Całe me życie, życie mej rodziny, podporządkowałem tej relacji. Zaryzykowałem. To był najlepszy mój wybór w całym życiu. Bez tej uległości wobec katechistów nie istniałoby moje małżeństwo. Nie pojednałbym się z wieloma wrogami, w tym przede wszystkim z ojcem. Nie poznałbym siebie. Nie poznałbym Jezusa Chrystusa. Nie kochałbym. Nie przekroczyłbym monstrualnej granicy śmierci. Gąszcz nerwic i lęków, które pielęgnował mój wróg, demon, obezwładniały mnie i paraliżowały. Ich cierpliwości i miłosierdzia. Ich czułego głosu, a czasem krzyku, słuchałem jako niezbędnego pokarmu. Przez nich Ojciec doprowadził mnie do pojednania z moją całą historią. Szczególnie z tymi wydarzeniami, o których wzbraniałem się myśleć. Wcześniej traktowałem jako przyczynę mego nieszczęścia. Poprzez nich Ojciec doprowadził mnie do pojednania z wieloma ludźmi: tymi, którzy mnie skrzywdzili i tymi, których ja skrzywdziłem, a nawet zniszczyłem. Przez nich w końcu narodziła się wdzięczność do Ojca w Niebie. Otworzono mi oczy i zobaczyłem Jego Miłość i troskę w każdym momencie życia. Gdyby nie Bolek i Zosia nie wiem, co byłoby... Jestem im wdzięczny za to, że stracili dla mnie kawał życia, zdecydowali się na odrzucenie rodziny, życie na walizkach w kruchości. Przekazali mi Życie Wieczne. Jestem dziś świadkiem ich świętości, która wydała owoce we mnie. Od pierwszych chwil chciałem żyć jak oni i oddać życie dla Dobrej Nowiny. Minęło 27 lat zanim Bóg dał nam (mi i żonie) wyruszyć w podobną przygodę.

     Są jeszcze tacy, których Bóg do mnie wysłał, którzy cierpieli, bym ja mógł się nawrócić. Cierpieli z powodu moich grzechów i nie odwrócili się ode mnie. Są ze mną do dziś. Pierwszą z nich jest moja żona, Wioletta. Była przy mnie w czasie moich najtrudniejszych chwil, brała na siebie moje grzechy, nie zniechęciła się i kochała mnie. Z nikim nie przeżyłem tylu potyczek, tylu łez i tyle pojednań. Życie u jej boku to zaszczyt, którego dostąpiłem tylko ja. Bóg przeprowadził nas drogą od piekła do nieba, od łez do szczęścia. Ona jest tą, która zna wszystkie moje słabości i cierpienia. Mimo tego jest gotowa kochać mnie co dzień na nowo i wciąż gorąco.

     Nie mogę pominąć również dzieci, które Bóg wpisał w naszą rodzinę. Osoby, które od swych narodzin były pocieszeniem w chwilach udręk. Nierzadko dzięki nim Bóg odmładzał moją duszę i rozgrzewał gorliwość. Nadawał sens trwaniu Nie zdają one sprawy, jak były ważne w mojej historii zbawienia.

     Na koniec pragnę przywołać moich braci ze wspólnoty. Z nimi przeszedłem cały katechumenat. Z nimi odkryłem, czym jest Kościół jako Ciało Chrystusa. Są dla mnie bliżsi od wielu innych. Z nimi przeszedłem drogę do mistycznej miłości braterskiej, której nikt nie zrozumie, jak jej nie posmakuje. To z nimi chciałbym celebrować wieczną ucztę w Niebie.

 

     Zakończenie

 

     Dziś świat cały pogrąża się w strachu i rodzi się „nowy człowiek”, z lękiem patrzący na drugiego. Dziś nadchodzą trudne chwile dla moich braci, mojej rodziny i bliskich. Dziś ostanie się w Kościele tylko ta Miłość, reszta zostanie poddana próbie ognia prześladowań. Spotkam jeszcze wielu ludzi, lecz dziś jestem im winien to, co sam otrzymałem. Dzięki tamtym, których wspominałem, jestem w stanie spełnić swą misję. Przeczuwam, że zostało mi już niewiele dni. Chcę czas ten wypełnić oddaniem swego życia dla tej Miłości, która na mnie spojrzała i mnie uratowała.

     Dziś słychać już szelest butów porządkujących ten świat ze „śmieci”, jakimi są dla nich chrześcijanie. Już widać zbliżające się powszechne zniszczenie skierowane ku temu, by wyrwać jakąkolwiek nadzieję w Miłość. Już piszą dekrety i prawa, aby ochronić sumienie wykonawców eksterminacji Synów Boga. Już biją na alarm, by wystraszyć i zamknąć każdego w klatce samotności.

     Już szykują krzyże, by znów „uratować” świat od zarazy, która rzekomo niesie„zniszczenie” całej ludzkości. I podniosą niedługo pierś „wybawcy” od „ideologii słabości”, od „wrogów człowieka”.

     Lękam się, kto z nas się ostanie i nie zaprze się Miłości. Czy zachowamy skarb umieszczony w kruchych naczyniach glinianych? Czy ja sam przejdę skrutynium na arenie wydarzeń wstrząsających ziemią? Czy obronię mą duszę w Dniu Ostatnim??

     Lecz wiem, że nadejdzie i zabłyśnie Dzień Qahal (Zgromadzenie), dzień gdy Kościół olśni swym blaskiem wszystkie narody. Dzień w którym zniknie to, czego nie kocham i zobaczę Tego, którego kocham! Nic nie pójdzie na marne - krew, pot i życie wylane nakarmi tysiące. Po wściekłych okrzykach nagonki, po polowaniach na łamiących tolerancję, po igrzyskach wojennych, przyjdzie zwycięstwo Życia. Chciałbym wtedy razem z moimi Braćmi, z moją rodziną, zacząć budować Qodesz Qahal (Święte Zgromadzenie) tu jeszcze na ziemi, by później poznawać Haim Lenecah (Życie Wieczne).

chociaż, to jednak

Piotr Wojciechowski

chociaż, to jednak


 

i choć psy szczekają i wyją

moja karawana nie zamierza

zatrzymać się choć na chwilę

 

choć napadają mnie złodzieje

i grożą, że zabiorą wszystko

nie wycofam się w TEJ ścieżki

 

i choć straciłem wiele sił

i każdy krok liczę na sztuki

nie zrzucę w przepaść

ciężar mej grzeszności

 

chociaż znaki na ziemi wykrzykują

że "nie uda cię ta wyprawa!"

to cierpliwie biorę oddech i idę

 

choć coraz mniej aplauzów

a krytycy gorliwie mnożą zarzuty

nie zgorszę się sobą i zawrócę

 

bez namysłu

przyciskam piętą łeb jadodawcy

i pozwalam skończyć TO

co On rozpoczął ze mną

tęsknoty

Piotr Wojciechowski

tęsknoty


 

nie tęsknie już za domem

za biało-róż magnoliami

za parkiem z mnóstwem platanów

i za dywanami krokusów

 

już serce nie bije mi szybciej

gdy idę wzdłuż domów z secesji

gdy widzę Odrę i zamek

i smaga mi twarz wiatr od morza

 

dziś moja tęsknota

to siąść z przyjaciółmi

móc wyznać im wszystko

jak było na wojnie

do jakich domów zawiodła nas burza

i jak uciekłem przed nagłą ulewą

 

wieczorem czasu nie liczyć

nie spieszyć się do niczego

ale wysłuchać zranionych

no i zobaczyć zwycięzców

zaśpiewać kilka szlagierów

i zasnąć uspokojony

jak mysikrólik

 

ale najbardziej tęsknię za życiem

prawdziwym, bez hipokryzji

za wolnym sercem

które wychodzi

na spacer z wszechświatem

zawsze gotowe by kochać

 

co dziś mogę?

Piotr Wojciechowski

co dziś mogę?


 

co dziś mogę jeszcze zrobić

kiedy straszą nas chaosem

kiedy świat w panice

chowa się po norach

i rozsiewa lęk jak ziarno

 

czy wypada głośno krzyknąć?

w jakiś sposób protestować?

lub oddzielić się od świata

zamknąć drzwi na cztery spusty?

bombą popsuć plany wielkim?

co dziś mogę ci powiedzieć?

jak mam zamknąć usta wrogom?

żeby nie walili dłużej pięścią

zabijali kruchą miłość

wprowadzając terror prawa

 

widzisz Boże, nie grzmisz na nich?!

wykrzykują tłumy wokół

co mam zrobić by cię bronić:

że nie jesteś obojętny

na cierpienie wylęknionych?

 

dziś otworzę okno - wszystkim powiem

jaki zawsze byłeś dla mnie -

gdy wygwiżdżą mnie i spluną

będę śpiewał księżycowi

no i tobie ukochana moja żono

skrutynium

Piotr Wojciechowski

skrutynium


 

nadciąga dla mej ziemi
zagłada nieuchronna
gdy kontynenty runą w otchłanie
zniknie ten cały świat
który budził mnie co dzień
gwiazdy ściśnięte grawitacją
wybuchną
jak zduszona pomarańcz
a ja za oknem ujrzę jedyny raz
tą rozszalałą symfonię
końca końców
świata w którym się urodziłem

dziś jeszcze mogę wybierać
powrócić kiedy zbłądzę
wycofać się
zmienić zdanie
i składać zamówienie
na przebaczenie

dziś jeszcze mam szansę
lecz jutro może
limit wyczerpany
zapali czerwone światło

szaleńcy podpalą mój dom
wysadzą drogi
które łączyły nasze miasta
i siłą będą zmuszać
do podeptania świętości
przykładając ostrze do szyi

nadciąga zagłada mego pokoju
zbliża się
krzycząc megafonami
nakazy poddania się
podając zatrutą wodę
rekwirując normalność
wtrącając do lochów
Miłość i Miłosierdzie
skazując nas na lęk
przed bestią
która „rozgościła” się między nami

nadciąga dla mej ziemi
zagłada nieuchronna
gdy zniknie czas
poruszeń serca
wrażliwości łez
bojaźni
i trzeba będzie
oddać depozyt
by być szczęśliwym

ważą się dziś
moje ostateczne decyzje
po których nie będzie następnej
po tej ostatniej umrze czas
umrze nadzieja
i nie będę już musiał w nic wierzyć

już niedługo zawita posłaniec
i już nie będę mógł wrócić do domu
by zabrać cokolwiek

dziś albo nigdy
teraz, nie jutro
wybieram
szukam kierunku
wyprawy życia
na moje wołanie nie odpowie cisza
bo Ktoś mnie kocha
i tylko to się liczy

umieram

Piotr Wojciechowski

umieram


 

8 marca po drugim skrutynium

 

umieram

gdy staje przed wami

kamienny mur między nami

mam ze sobą tylko Słowo

i tę odrobinę życia -

może wystarczy

by pękły mury Jeryha

by otwarły się otchłanie morza

by spłynęła łza z duszy tęskniącej

za Miłością...

 

każdy krok to wyzwanie

zmniejszam się

kurczę

dla Niego

wiem, że czasu mam niewiele

by skończyć Jego dzieło

 

udawanie? rozczulanie?

dalekie to ode mnie

raczej rozpiera mnie młodość

jak pąk magnolii rozchylający płatki

jak pierś żurawia rozcinająca niebo

zamknięty w kruchym ciele

słabnącym z dnia na dzień

 

w rozpadzie komórek

wulkan walczący o przetrwanie

żagiel w huraganie sztormu

proch wracający do raju

 

umieram jeszcze bardziej

gdy wracam z tej bitwy

o dusze człowieka

znów straciłem krwi kropel kilka

pijany szukam oparcia u żony

ucieczki od soli cierpienia

tylu zranionych

których noszę w pamięci

umieram

i koniec niechybnie blisko

nie oszukam siebie

żarty dawno się skończyły

choć radość została ze mną

i wciąż rośnie

jak liść na wiosnę

 

w tym umieraniu jestem sam

niczego nie podejrzewają

lecz ja wiem

że kończy się mój bieg za Życiem

nie uciekałem przed nim

lecz prowadzony powoli

odwagę za przyjaciółkę zyskałem

 

każdy poranek nadzieję budzi do życia

chciałbym by mieli ją

żeby im się udało -

wczoraj stałem przed nimi

próbowałem wskrzesić w nich iskrę

by wdzięczność rozpalić

resztę dokona Bóg

 

nie żałuje

ze topnieją mi siły

nawrócenie jest bliżej mnie

niż wczoraj

i jest szansa

że przez tą kruchość

mnie nie ominie

koniecznie

Piotr Wojciechowski

koniecznie


 

14 marca, Konieczki

 

koniecznie przyjedźcie na Konieczki

zobaczyć cud niebieski

przeistoczenie larwy w motyla

i choć jeszcze wczoraj

bunt kąsanie szemranie

dziś rozwinięte skrzydła

zatrzymują zmęczonego by odpoczął

 

koniecznie przyjedźcie na Konieczki

tu było Przejście Tego

który zawsze chciał przyjść

otworzył drzwi zamkniętych ust

i wtajemniczył w Głos

w jego subtelne sekrety

i wyprowadził nad horyzont życia

 

koniecznie przyjedźcie na Konieczki

tu czas wyszedł z siebie

załamały się prawa grawitacji ego

zaryzykowali i udało się

objawiła się iluminacja wiary

i choć to początek

to rokuje przepiękny koniec

 

koniecznie przyjedźcie na Konieczki

to nonszalancko omijana kraina

jezioro, ulga dla wycieńczonych

zieleń klonów wierzb i lip

ulice kolorowych domów

i sadzawka dla tych

których wybrał Bóg

by wyzwolili z mroku i cienia

każdego kto stanął u ich boku

nie zdążę

Piotr Wojciechowski

nie zdążę


 

nie zdążę pójść wszędzie

gdzie zostawiłem

ślad moich grzechów

życie za krótkie jest!

czas za szybko płynie!...

 

nie zdążę zapukać do tych

którym z kruchej historii

ukradłem smak nadziei

wybiłem z głowy miłość

zdmuchnąłem nikły płomyk...

 

nie zdążę oddać wszystkich długów

naprawić wyważonych drzwi

posklejać rozbitych naczyń

odkupić skradzionych tęsknot

odbudować ruinę

upadek- owoc mego przejścia...

 

nie dam rady wrócić w tamte chwile

i popchnąć historię tak

by wyrzuty

nie deptały mi po piętach

zamknięty tylko w TERAZ -

czy mogę coś uczynić

w obliczu echa moich łajdactw?

 

tylko to mi pomaga dalej żyć

że Ty się tym zająłeś

od dawna nie pozwoliłeś

by zginęły Twe stworzenia

 

tylko to pozwala mi co dzień

zaczynać ze spokojem

cieszyć się chwilami

które odkupiłeś

i nie wydać wyroku potępienia

na siebie

 

dlatego dziś próbuję robić

to co chcesz

przekreślić marzenia

zostawić wszystko

wydać mych wrogów w Twe ręce

jak cień iść ku Światłu

by w końcu stać się Nim

nota wyjaśniająca

Piotr Wojciechowski

      Prognoza > Kierunek

 

      Kiedy kończy się coś pięknego, to pojawia się w nas tęsknota, by przeżyć to jeszcze raz. Jednak szybko dociera do nas refleksja, że nie można przeżyć historii dwa razy. Wtedy szukamy okazji, by przeżyć coś podobnego. Wyjechać drugi, trzeci raz w góry, w których przeżyliśmy pierwsze pocałunki z ukochaną. Oglądać któryś raz film, kiedy wzruszyliśmy się do łez. Spotykać się z osobą, która była blisko nas, gdy bardzo cierpieliśmy i powiedziała, i zrobiła coś, co wzbudziło sens życia.

      Kiedyś zaśpiewał ktoś: nic nie może wiecznie trwać. I jest w tym coś z prawdy. Nic bez posolenia miłością nie będzie trwać wiecznie. Jestem świadkiem tej Prawdy. Świadkiem, bo to sprawdziłem, przeżywając tę Prawdę. Bardzo dobrze, że wszystko przemija. Drzewa, zwierzęta, kwiaty, Ziemia i cały Kosmos przeminie. Dziś, gdy odkryłem niespodziankę, nowotwór, który zamieszkał we mnie, zdaję sobie wyraźniej sprawę, że życie tutaj zmierza tylko ku rozpadowi ciała i za mały krok zaczyna się wieczność. Żyję teraz w ciągłym napięciu, pragnę szukać nawrócenia, aby zdążyć przygotować się na ten najważniejszy dzień mojego bytu - dzień Nowego Życia.

      Grzegorz z Nazjanzu mówił do katechumenów: „Gdyby po chrzcie napadł na ciebie prześladowca światłości i kusiciel - a napadnie, (…) to masz broń, by zwyciężyć. Nie bój się walki! Zasłoń się wodą, zasłoń się Duchem”. Wdzięczny jestem Bogu Ojcu, że wprowadził mnie do Kościoła przez katechumenat. Powoli odsłaniał mi tajniki mego chorego serca. Robił to tak delikatnie, by mnie nie wystraszyć. Choć znał całą moją biedę i mógł w jednym momencie odsłonić mi wszystko, zrobił to powoli „tracąc czas”, angażując tak wielu ludzi, tak wiele historii musiał przewidzieć, aby skrzyżowało się wszystko w najlepszych dla mnie momentach. Momentach, gdy byłem gotowy uznać Prawdę za Prawdę a zło za zło. Hojność Jego jest zaskakująca, inna niż hojność świata czy nawet hojność ojca czy matki, żony czy dzieci. Ta Hojność jest zawsze gotowa stracić tyle ile trzeba, by mnie uratować. Moja hojność przekreślania siebie, traktowania siebie bezczelnie aż po odrzucenie była urojeniem. Gdy zobaczyłem Jego Hojność Miłosierdzia nade mną łotrem, zamieszkała we mnie wdzięczność, która do dziś daje mi siły, by przekraczać każdą konieczną granicę.

      Historia przedstawiona przeze mnie na początku, miała dobry koniec, gdy zdałem sobie sprawę, w jaki spisek zostałem wciągnięty, jakimi uwiedziony kłamstwami, Wtedy wreszcie byłem w stanie wejść w jedność z ojcem. Jestem mu wdzięczny, że przetrzymał wszystkie cierpienia zadane z mojej ręki. Żył potem jeszcze dwa lata i odszedł zadowolony z życia, pojednany z każdym. Wtedy także zdałem sobie sprawę, że jest wielu takich posłańców samego Boga, z którymi ciągle walczę, a wcześniej upokarzałem i zadawałem rany w ich serca. Mam tu myśli moją żonę, Wiolettę, niewidzialną dla świata męczennicę. Moje dzieci, którym zafundowałem tak wiele grzechów i „zmusiłem” do kontynuowania dzieła diabła. Robiłem, co mogłem, mając niewiele Światła, nawet nie widziałem Go w ogóle, często próbowałem Je ujrzeć i ponosiłem porażkę. Niewiele dni spędziłem w jedności z ojcem, ale to wystarczyło, abym zobaczył, że śmierć jest pokonana, że Życie Wieczne istnieje.

      Nie zdążę wszystkiego naprawić. Nie zdążę oddać długów, jakie zaciągnąłem wobec wielu. Gdy mówię co dzień „i daruj nam nasze długi, jak i my darujemy naszym dłużnikom”, to szukam w historii tych, którym nie oddałem należnej czci, za misję, jaką mieli wobec mnie. Potraktowałem ich jak złodziei i wrogów, choć byli wysłannikami Zarządcy, od którego wszystko otrzymałem. Jestem pewien, że Bóg Ojciec zrobi z nimi wszystko, by też
i oni Go spotkali.

      I choć demony czyhają za rogiem poranku każdego dnia, wiem, że przywiązany do Jego planu, nie zginę. Choć szczekają i ujadają ze wściekłości, błogosławię Ojca, że mnie kocha. Próbuję żyć w kruchości, nie ufając sobie. Czy mi się uda? Nie wiem. Kiedyś mój szef (niech Bóg da mu Życie Wieczne) w pracy powiedział: „robisz to wszystko (życie we wspólnocie, przekazywanie wiary dzieciom), ale ci się nie uda”. Idę dziś do przodu i nie rozczulam się nad przeszłością, nie kontempluję moich grzechów. Nauczyłem się tego w górach: kiedy tracę szczyt z oczu (a tracę go wiele razy), tylko następny krok do przodu zrobiony na ścieżce pośród przepaści, doprowadzi mnie w końcu na szczyt.