Cierpienie, Krzyż, Śmierć

Piotr Wojciechowski

Walka czwarta

Cierpienie, Krzyż, Śmierć

 

 

2.jpg

 

Chrystus kuszony przez diabła na pustyni

 

 

 

 

 

      Gdy miałem 5-6 lat, umarł mój dziadek. Rodzice przekazali mi enigmatycznie tę wiadomość. Pamiętam scenę, gdy wszyscy ubrani na czarno szeptali coś między sobą, bym tego nie słyszał. Potem wyszli i nie chcieli mnie wziąć ze sobą. Zostałem w domu z babcią. Nie rozumiałem tego, co się działo. Wiedziałem tylko, że ukrywają coś ważnego przede mną. Był w ich oczach ból i cierpienie, którego najwyraźniej chcieli mi oszczędzić. Na moje pytania nie dostałem zadowalającej odpowiedzi. Gorszyła mnie miłość Boga, który ucina nagle życie człowiekowi, nierzadko z towarzyszeniem cierpienia. 

 

      Gdy miałem 7 lat zostałem ministrantem. Wtedy zetknąłem się blisko ze śmiercią. Posługiwałem na pogrzebach i widziałem rozpacz ludzi, płacz i smutek. Wtedy jeszcze prezbiter ubierał się w czarną kapę. Katafalk okrywano czarnym kirem. Śpiewy wyrażały jęk utraty czegoś cennego. „Uciekaliśmy się przed karzącą ręką Boga pod Płaszcz Maryi, znajdując tam szczęście” (parafraza pieśni „Serdeczna Matko”). Teologia, jaką otrzymałem przez tę pieśń w parafii głosiła, że Bóg czasem przestaje nas kochać i zsyła na nas kary - krzyż, cierpienie, śmierć - za grzechy, jakich się dopuściliśmy. Rozumiałem, że modląc się do Maryi, znajdę u niej ochronę i pomoc przed strasznymi wydarzeniami posyłanymi nam przez Boga. Kiedy przychodził krzyż pytałem siebie: co znowu zrobiłem, że Bóg mnie karze? Głoszono mi na rekolekcjach, że trzeba cierpieć. W ten sposób „odrobimy” to, co musielibyśmy wycierpieć w czyśćcu. To cierpienie po śmierci jest podobno straszne. Wykalkulowałem, że warto ponieść tutaj stratę, by później nie cierpieć
w ogniu piekielnym

 

      Otrzymałem przekaz, że trzeba wszystko zrobić, by uniknąć cierpienia. Nie mówić co się myśli, bo będą problemy. Gdy coś boli, trzeba wziąć tabletkę przeciwbólową. Widziałem, jak rodzice przychodzili do szkoły „wybronić” dziecko przed konsekwencjami, jakie ponieść powinno za krzywdy, jakie wyrządziło. Nie pozwalali, by dziecko cierpiało. 

 

      Pamiętam kolegę, również ministranta, który w wieku 8 lat popełnił samobójstwo - odkręcił gaz i zatruł się. Pytałem, badałem - dlaczego to zrobił? Był taki pogodny. Okazało się, że był winny kolegom pieniądze. Oni żądali zwrotu. Wtedy ukradł rodzicom biżuterię i tak oddał dług. Z lęku przed karą i przed wstydem, że dopuścił się takiego grzechu, wolał zniknąć, by nie cierpieć. Ja również miałem podobne doświadczenie. Gdy uczyłem się jeszcze w szkole podstawowej, po otrzymaniu informacji, że dziewczyna, w której byłem zakochany, zrobiła striptiz przed kolegami, wpadłem w stan tak wielkiego cierpienia, że zawalił się cały mój świat. Wszystko straciło sens. Wszedłem na najwyższy wieżowiec z myślą, by rzucić się z niego w dół. Dzięki Bogu, gdy pokonywałem coraz wyższe piętra, to coraz bardziej pojawiał się strach przed potępieniem. Gdy dotarłem na górę, już zdawałem sobie sprawę  z bezsensowności tej decyzji i wróciłem do życia.

 

      Dziś mało kto uczy młodych cierpieć, mierzyć się z trudnościami, ponosić konsekwencje swoich wyborów, cierpieć, by inny był szczęśliwy. Dziś nawet w Kościele pojawiła się przewrotna „duchowość” zaprzęgania Boga poprzez modlitwy, by zabrał nam i naszym bliskim cierpienie z życia. W tamtych czasach „odkryłem” również, że za cierpienie, które mnie dotyka, winny jest „ktoś”, na przykład ojciec albo matka, ewentualnie ktoś inny. Wniosek był prosty - trzeba unikać tych wszystkich cierpieniotwórczych ludzi, a będę szczęśliwy. Dziś wystarczy, że boli głowa i od razu szukamy tabletek przeciwbólowych. Wszyscy naokoło od pokoleń przekazują sobie lęk przed cierpieniem i różnorakie „mądrości”, jak go się pozbyć albo przed nim uciec. 

 

      Pamiętam, jak przez kilka lat okłamywałem wszystkich, przede wszystkim po to, aby uniknąć przykrych konsekwencji moich decyzji, czynów czy grzechów. Ucieczka przed tym cierpieniem udawała się przez dłuższy czas i gdyby nie ojciec, który miał nosa i zaprotestował przeciwko mojej bezczelności, niszczyłbym dalej życie swoje i innych. 

 

      Dlaczego tak bałem się przykrości z poniesienia zadośćuczynienia swoich grzechów? Co mną kierowało, by na innych zrzucać ciężar mojej głupoty i decydować by oni przecierpieli to, co ja powinienem? 

      Po pierwsze moje rozbujałe ego nie wyobrażało sobie, by pojawiła się jakaś skaza na moim wizerunku. Broniłem jego „czystości” jak niepodległości. Po drugie nie nauczono mnie cierpieć. Wręcz przeciwnie, broniono przed cierpieniem. Matka wiele razy broniła mnie przed karzącą ręką ojca. Gdy udawałem się do niej z prośbą, by wyprosiła darowanie kary, szła do ojca i załatwiała anulowanie kary. I tak z przekonaniem, że mnie „kocha”, nieświadomie upośledzała moją duszę. Nie potrafiłem znieść słowa korekty; wchodzić w inny plan, niż ten, który uważałem za właściwy. Ja zawsze musiałem mieć „rację”. Nauczyłem się odpowiednią retoryką i zasobami wiedzy, którą pochłaniałem, wykazać błąd w czyimś rozumowaniu czy decyzji. Uważałem, że racja jest zawsze po mojej stronie, usprawiedliwiałem swoje nieposłuszeństwo oraz nawet moje grzechy. Dziś, z perspektywy czasu, dziwię się, że w kimś takim mogła zakochać się wtedy moja przyszła żona. Przebywanie ze mną zostawiało często przykry i bolesny ślad na życiu drugich. Skonstruowałem całą tę machinę kłamstw, aby uniknąć odrzucenia, zmarginalizowania mojej osoby, wyśmiania, poniesienia strat. Jednym słowem: cierpienia.

 

      Teologia, którą otrzymałem od rodziców, katechetów, prezbiterów (zwyczajowo nazywanych księżmi) była zatruta moralizmem. W konsekwencji doprowadziła mnie wielokrotnie ku przepaści, gdzie zawsze spadałem na jakieś dno mojej bezsilności, bezradności i gorszenia się sobą. Wszechobecny w Kościele moralizm obezwładniał i deformował Dobrą Nowinę. Jestem przekonany, że jednym z powodów odchodzenia ludzi z Kościoła, było wtedy to, że nie spotkali się z realną Prawdą, ale jedynie z umoralnioną Prawdą. Zawiniętą dokładnie w retorykę wymagań, oczekiwań, praw, nakazów i kar. Nie jest to wina nikogo. Nie jest łatwo pojąć i zachwycić się Soborem 1963 roku, po stuleciach penetracji Kościoła przez mentalność świata, która zaczęła przenikać Kościół wraz z zanikiem katechumenatu. Katechumenat weryfikował bez sentymentalizmu życie katechumena i wyprowadzał go z mentalności „życia dla siebie”, z chorej religijności, z chorych relacji do ludzi i dóbr. Katechumenat wtajemniczał w misterium sensowności cierpienia. I nawet gdyby wygłosić wiele nauk, prelekcji, wykładów, czytać godzinami Biblię i modlić się, jest prawie niemożliwe odkryć to misterium bez towarzyszenia u boku kogoś, kto odkrył w historii swego życia tę tajemnicę. Jest ona zakryta przed wszystkimi, którzy myślą, że przez swą inteligencję mogą ją zgłębić i poznać. Gorszy ona wszystkich ureligijnionych i uduchowionych. Aby ją otrzymać, musiałem stać się „głupim”, musiałem pozwolić uprościć się, stać się małym i prostym. Przeżycie tego misterium na własnej skórze, na własnym cierpieniu, we własnej historii jest odkryciem nowej cudownej krainy. Nie można tego opisać. Można to tylko przeżyć. Jeśli nie doświadczyłbym misterium chwalebnego krzyża, nie poznałbym nigdy Jezusa Chrystusa. 

 

      Jeśli w Kościele nie wtajemnicza się ochrzczonych w misterium krzyża chwalebnego, wówczas wydaje się ich na łup demona. Mówiąc „wtajemnicza” nie mam na myśli wygłaszanie nauk, pouczeń, kazań - te formy pozornej aktywności sprawiają wrażenie, że „coś” robimy. Jeśli nie mamy osobistej relacji z wtajemniczonym, jeśli nie ma w nas permanentnej gotowości, by mu służyć i odkrywać niewidzialną rzeczywistość, korygować go, gdy trzeba reanimować, gdy ginie, dać się pozbawić nawet szacunku i honoru, by spotkać Chrystusa - to możemy latami głosić nauki i ochrzczeni nie otrzymają światła. Otrzymają wiedzę, która nakarmi ich rozum (a przy okazji pychę), ale nie nakarmi duszy. 

 

      Są dwa zasadnicze momenty, które determinują skuteczność ewangelizacji i wtajemniczenia w chrześcijaństwo. 

      Pierwszy z nich, najważniejszy, to prawie całkowity zanik w Kościele gorliwości, by drugi spotkał Jezusa Chrystusa. 

      Zanik wynika z kilku poważnych błędów, które wzajemnie się przenikają. Pierwszy z nich to przeświadczenie, że słuchacz jest wolny, ma jakieś światło i sam musi sobie poradzić ze Słowem, jakie mu głosimy. Jest to poważny błąd. Słuchacz w rzeczywistości choć ma wolną wolę, żyje jak niewolnik, który dawno oddał swoją wolność za różnego rodzaju bonusy, które dostaje w zamian od świata. 

 

      Po drugie, aby zaprowadzić kogokolwiek do Jezusa Chrystusa, muszę go spotkać i mieć z nim relację. Nie jakąkolwiek relację, ale relację Wiary. Wiary, która nie jest tylko przekonaniem siebie, że On jest, że On mnie kocha, ale Wiary, która ma DOWODY w swojej historii, że On jest i że mnie kocha. To od razu pojawia się następny problem: jakie to dowody są Dowodami Wiary? Gdy wołałem na pomoc Chrystusa, by mi dał zdrowie, a On zainterweniował i mi je dał, to Dowód Wiary? Gdy Bóg, po moich usilnych modlitwach i postach, sprawił, że mąż przestał pić, to Dowód Wiary? Gdy zdarzył mi się poważny wypadek, o którym jestem przekonany, iż zrobił to Bóg, to Dowód Wiary? Gdy potrzebowałem pieniędzy na dom dla rodziny albo pomocy w trudnościach i po modlitwie Bóg dał ci to, o co prosiłeś, to Dowód Wiary?

 

      Wszystkie te przykłady to z pewnością spotkanie z Bogiem, ale nie na poziomie Wiary. Są to spotkania na poziomie naturalnej religijności człowieka. Cenne i ważne, ale nie świadczą o tym, że mamy Wiarę. Dlaczego? Chrystus przyszedł na świat wybierając Kenozę aż po odrzucenie, podeptanie, zmiażdżenie aż po śmierć, przelewając krew i tracąc wszelka godność tylko z JEDNEGO powodu - chce każdego uratować z okrutnej, niemożliwej dla nas do uwolnienia, niewoli diabła i grzechów, których on jest ojcem. Aż śmieszne wydaje się, gdyby ceną za to, bym miał nowy dom, zdrowie, spokój w rodzinie, ukończył dobre studia, była przelana krew Chrystusa. Jest to profanacja Jego krzyża i Jego krwi. 

 

      Dowodami Wiary,  wydarzenia mojego osobistego życia (nie innych ludzi, nawet bliskich), w których spotkałem Chrystusa, pokonującego śmierć mojej niewoli: mojej głupoty, bezczelności, hipokryzji, cudzołóstwa (nie chodzi tu o współżycie z kobietą), egoizmu i egocentryzmu, pychy, idolatrii mojego rozumu, chorych afektów i wszystkiego, co jest konsekwencją codziennego zadawania się z moim jedynym wrogiem. 

 

      Aby ktoś mógł mnie doprowadzić do takiego przeżywania historii, gdzie w krzyżu widzę jasno zamysł Miłości Boga, on sam musi wpierw to przeżyć (nie tylko wiedzieć lub przeczytać). Jeśli nikt z zewnątrz nie sprawdził czy on ma oświecone najtrudniejsze wydarzenia swego życia, które są rzeczywiście fundamentem Wiary (nie religijności), to nie powinien kogokolwiek prowadzić do Wiary. Przekazać Wiarę to znaczy przekazać swoją oświeconą historię światłem Ducha Świętego, a w niej oświecony krzyż, cierpienie, śmierć. Nie chodzi tu o jakieś wytłumaczenie, po co jest to cierpienie czy mój pomysł, dlaczego Bóg na to pozwolił. Chodzi o to, by ktoś pomógł mi odkryć zamysł samego Boga, który był od początku, gdy pojawił się krzyż. 

 

      Poza tym tym trzeba zdawać sobie sprawę, że w Kościele nie tylko Wiara wyróżnia Chrześcijan. To za mało, to dopiero punkt startowy, aby zamieszkała w nas Nowa Natura. Aby można było powiedzieć że ktoś ma Wiarę Dojrzałą, trzeba zobaczyć w nim odruchy samego Chrystusa, czyli czy kocha bez jakiegokolwiek swojego wysiłku wroga, nieprzyjaciela, człowieka, który w jakikolwiek sposób go niszczy. Czy kocha go bezinteresownie, gotowy nawet, gdy trzeba oddać za niego swe zdrowie, pieniądze, honor, nawet krew. i życie, aby on spotkał Chrystusa. Ta miłość, która. w nim się objawia, jest skandaliczna i gorsząca! 

 

      Drugi zasadniczy moment, który determinuje skuteczność ewangelizacji i wtajemniczenia w chrześcijaństwo, to brak wzięcia pod uwagę obecności w naszym życiu demona, naszego przeciwnika, uwodziciela, oszusta, który bez przerwy pracuje z każdym. Owszem, czasem nawet mówi się o nim, ale umiejętność ROZRÓŻNIANIA, kiedy on do nas mówi, w jaki sposób nas oszukuje, jakie prowadzi
z nami gry, jest najczęściej równa zeru. Dochodzi do tego, że nawet zabrania się mówić o nim w Kościele albo mówić tak, by nie stresować słuchaczy. Usunięcie demona w cień, a co za tym idzie zdrowego mówienia o grzeszności, czyni jakiekolwiek „aktywności ewangelizacyjne”, bezpłodnym. Ośmielę się powiedzieć – jest to strata czasu. Bez poznania swojego wnętrza pełnego grzechów, NIE MOŻNA doświadczyć Miłości. Widzi się opiekę Boga, ale nie Miłość. Miłość Chrystusa przyszła do nas, by uratować mnie od PIEKŁA! Nie dokonać retuszu na mojej biednej duszy, trochę koślawej, trochę zepsutej grzechami. Nie! Ona przyszła, by wskrzesić do życia umarłych w skutek grzechu, wewnętrznych trupów, cuchnących zgnilizną, pełnych żmij. Przyszła uratować tonącą ludzkość od samobójstwa, do którego prowadzi ją oszczerca. Od tragedii przewyższającej wszystkie tragedie - od śmierci wiecznej, niekończącej się, z której nie ma już ratunku. 

      Aby głosić, rozpoznać Miłość Boga w krzyżu i cierpieniu, trzeba rozpoznać też obecność złego ducha w moim życiu. Nie chodzi tu o powtarzanie akapitów „mądrych książek” traktujących o demonie, ale umiejętność rozpoznawania go w swoim własnym życiu i przekazywania dalej prawdy o nim (bez religijnej demonizacji życia, która raczej odstrasza słuchacza). 

 

      Dlaczego tak trudno znaleźć kogoś ochrzczonego, kto tak przeżywa życie? Dlaczego całe zgromadzenie na liturgii nie posiada jedności w przeżywaniu w ten sposób krzyża, cierpienia i śmierci? Odpowiedź jest bardzo prosta - potraktowaliśmy po macoszemu katechumenat, do którego powrotu zachęca Sobór. Nie doceniliśmy doświadczenia Chrześcijan pierwszej połowy pierwszego tysiąclecia. Powody były różne. Pierwszy, usprawiedliwiający - nie wiedzieliśmy jak to zrobić. Dziś już nie możemy się wymówić, bo Bóg dał nam na tacy dzieło Drogi Neokatechumenalnej jako dowód, że ta rzeczywistość eklezjalna nie jest tylko teorią z przeszłości, ale ma ręce i nogi i że działa, rodząc Chrześcijan noszących w sobie Życie Nieśmiertelne, gotowe oddać życie tylko dla Jezusa Chrystusa. 

 

      Może ktoś powiedzieć, że uprawiam tu reklamę i propagandę swoich idei. Niestety nie. Dzieła, które Bóg wzbudził poprzez ten katechumenat pochrzcielny, są owocami przekraczania śmierci w moim życiu, rozpoznawania Miłości Boga w krzyżu, uwolnienia z lęku przed cierpieniem. To nie są owoce naszych wysiłków. To są niezaprzeczalne owoce obecności Ducha Świętego.