Ojciec

Piotr Wojciechowski

Walka pierwsza

Ojciec

 

1.jpg 

Jakub walczący z Bogiem

 

 

 

wiersz niereligijny *

Ty Mesjaszu


nie mogłeś zrobić inaczej


jak tylko uratować mnie

nie mogłeś obronić się

przed moja przemocą


i nie dać siebie podeptać

Ty Pomazańcu


nie mogłeś zrezygnować 

z ostatniego miejsca hańby

i nie zająć tronu rzeźbionego Twoją krwią

Ty Miłośniku Życia

wyrzekłeś się triumfu

wybierając bankructwo


by zadławić Śmierć swoim ciałem

przeznaczony do świętości

wybrałeś totalne bankructwo

by pobrudzić się 

moimi obrzydliwościami

nie potrafiłeś zapomnieć o mnie

więc zostawiłeś wszystko

by zamknąć się w moim namiocie ciała

by być jedno ze mną

jak to możliwe, by odwrócić się

od takiej miłości?!


powiedzieć religijnie: zrób cud, to uwierzę!

i nie zobaczyć troski

z jaką mnie ratujesz!

_________________

 

* Człowiek religijny naturalnie uważa, że Bóg istnieje, aby nam służyć pomocą w realizacji naszych planów i pomysłów. Jest to ten człowiek, który ulega pokusie, której Chrystus się oparł, gdy diabeł wyprowadził Go na narożnik Świątyni Jerozolimskiej. Jest to pragnienie, aby Bóg zmienił historię mojego życia i naprawił ją. W konsekwencji sprowadza się ono do bezczelnego zaprzęgania Boga, by usunął Krzyż z naszego życia, czyli przestał nas zbawiać.

Człowiek niereligijny, to człowiek, któremu Bóg oczyścił chorą religijność i dał darmo Wiarę Dojrzałą taką, jaką miał Jezus Chrystus, gdy stał na narożniku Świątyni
i gdy zaprotestował, iż nie będzie wystawiał na próbę Boga, swego Ojca. Szuka on Woli Ojca i nie chce już prosić Boga, aby robił to albo tamto.

Tylko człowiek, który przeszedł od naturalnej religijności do Nadprzyrodzonej Wiary jest w stanie dostrzec w skandalu cierpienia, krzyża, odrzucenia, podeptania i wyrzucenia na śmietnik (1 Kor 4,13b) - Miłość ratującą go od potępienia.

 

 

     Rzym, maj rok 2017. 

     Przyjechaliśmy do Domu Polskiego na pielgrzymkę Rzym - Loreto ze Wspólnotą z Krakowa, przygotować się do poprowadzenia tego etapu ze Wspólnotą z Ełku. Bardzo mnie poruszyło, że zamieszkaliśmy w tym samym miejscu, gdzie razem z moim ojcem przebywaliśmy w roku 1981. To nie był zbieg okoliczności. Przecież to Bóg prowadzi historie mojego życia, czyż nie tak? Od razu przypomniały mi się tamte wydarzenia. Te same ściany, drzwi i winda. Te same drzewa pinii z grzywą konarów podniesioną ku niebu. Wróciło uczucie tamtej młodości, tamtego mistycznego przeżycia, które odcisnęło niezatarty ślad w mojej duszy.

     Szczecin, rok 1981. 

     Pierwszy i jedyny autokar szczecinian zdążających na spotkanie z Janem Pawłem II. Skończyłem właśnie 18 lat i chciałem podbić świat. Byłem w momencie burzliwych zmagań i poszukiwań sensu mojego życia. Przygoda! Słoneczna Italia, papież, nieznane krajobrazy, Alpy i Dolomity (choć z daleka, a zawsze poruszają serce), kamienne zabytki przeszłości, ślady pierwszych lat Kościoła, Adriatyk, gorące słońce i czyste chabrowe niebo - to wszystko osłabiło moją niechęć do ojca, którą miałem od kilku dobrych lat. Zdawałem sobie sprawę, że bez niego nie wyruszę w tę przygodę. Widziałem, jak mu zależało, by relacje z nami stały się normalne. By syn zaufał ojcu i usunął dystans, jaki narósł z czasem. Gdzieś głęboko nawet tęskniłem za taką relacją, ale z drugiej strony pilnowałem się, by dystans trwał, aby przypadkiem ojciec nie pomyślał, że go lubię, a co gorsza, że go kocham. Jaki byłem wtedy głupi blokując swoje serce na niego. Udawałem chłód i obojętność. Widziałem wiele razy jak cierpiał, gdy go odrzucałem. Prawie zawsze byłem na „nie” na każdą jego propozycje. Tak z zasady, aby w ten sposób mieć przewagę w tej relacji. Walczyłem z nim, kpiłem z niego, pogardzałem nim, nawet wyciskałem łzy z jego oczu. Mówiłem o nim źle, oczerniałem. Nie dostrzegałem, że zależało mu na tym, by przekazać mi wiarę (cokolwiek to wtedy znaczyło dla niego). Okłamywałem go codziennie, aż nie mogłem patrzeć sobie w twarz. Trzymałem jedynie z matką, która zawsze potrafiła pomóc mi osiągnąć cel, który sobie postawiłem. Miała słabość wobec mnie i ja to wiedziałem. Wiedziałem, na jakich strunach zagrać, aby mnie „obroniła” przed ojcem. Jak sobie dziś przypomnę moje przemyślenia, to przerażenie ściska mi serce. Jak byłem wewnątrz zepsuty, zatruty, wypełniony ciemnością! Ojciec stawiał zapory moim grzechom, a matka stawała między nami i prawie zawsze potrafiła przekonać ojca, by mi uległ. Ulegał często, choć widziałem, że wewnętrznie łamał swoje sumienie, które mówiło mu co innego, że konieczne jest karcenie, a brak karcenia mnie psuje. „Trzymałem” też z babcią, która miała pieniądze. Wiedziałem, że ma słabość do mnie. Od najmłodszych moich lat robiła wszystko, żebym „został księdzem”. Chciała zrealizować swoje tęsknoty we mnie po śmierci syna, Benona, który pragnął „zostać księdzem”. Dlatego też ulegała mi i dawała pieniądze na płyty i gitary. Widziałem jak upokarzało to mego ojca, gdy kupowałem płytę za równowartość jego miesięcznej pensji. On musiał harować w pocie czoła przez miesiąc w stoczni, a ja kupowałem płytę za płytą, zaspokajając swoje i tak rozbujałe ego. Widział jak niszczy mnie pieniądz, który dostawałem i buduje niezależność od niego. Próbował protestować, ale matka z babcią naskakały na niego i go pacyfikowały. Biedny, poddawał się w starciu z nimi. Zamykał się w swoim magicznym „magazynku” gdzie naprawiał różne urządzenia. Nie miał wobec mnie nic do zarzucenia. Uczyłem się wzorowo. Szybko przewyższyłem go inteligencją i wiedzą. Wiele razy dawałem mu to odczuć. Po długich dyskusjach wykazywałem, że się nie zna na niczym. Wynosiłem się ponad niego, uważając, że nic już od niego nie mogę otrzymać. Uważałem, że wszystko wiem, na wszystkim się znam i publicznie upokarzałem go, ujawniając jego niewiedzę i narażając go na śmiech innych. Ileż musiał wycierpieć! Moja pycha i egocentryzm były, jak taran, którym rozwalałem innym głowy i serca. Bez pardonu szedłem przez życie, mając tylko co jakiś czas poruszenie serca. Zjawiały się nawet łzy w moich oczach, ale szybko odzyskiwałem „równowagę” i dalej biegłem realizować mój plan życia i podboju kosmosu. Utworzyłem w sobie przekonanie, że muzyka jest rzeczywistością dla której warto żyć. Ureligijniłem to myślenie głosząc, że to „najlepszy język” przekazu wnętrza i wiary. Komponowałem więc utwory, pisałem poetyckie teksty, aranżowałem spektakle typu: poezja-muzyka-światło. Chciałem zaskoczyć, wprawić w zachwyt i oniemienie słuchacza. Wprowadzić go w zamieszanie na granicy skandalu. Pragnąłem pociągnąć za sobą innych, którzy będą dzielić moją filozofię życia i będą mnie adorować. Sukces, to matka mego nieszczęścia. Wyciskał ze mnie soki życia i popychał mnie, by deptać innych. Z tego tez powodu było mi trudno być sobą w towarzystwie. Kontrolowałem swoje odruchy, wypowiedzi i mimikę, aby w oczach innych być „kimś”, by górować swoją osobą i wypaść na najinteligentniejszego. Jednak
w efekcie końcowym wychodziłem na smutnego, poważnego i niebezpiecznego człowieka. Niebezpiecznego, bo ujawniałem grzechy innych, bo przecież „trzeba mówić ››prawdę‹‹„. Byłem święcie przekonany, że „biblijnie” jestem w porządku. Nie widziałem cierpienia, jakie zadaję innym. Dopiero po wielu, wielu latach zrobiłem sobie listę osób skrzywdzonych przeze mnie. Tych, których mogłem, prosiłem o wybaczenie. Ale wtedy w młodości byłem ślepy. Bez Miłosierdzia walczyłem o przetrwanie w tym świecie, w który bałem się wejść jako dorosły. Bałem się odpowiedzialności za moje decyzje, wybory i czyny. Ludzie w tym świecie nauczyli mnie zrzucać konsekwencje moich czynów na innych. Nauczyli mnie dowodzić, używając półprawd, że jestem niewinny, dostrzegając „sprawcę” zła zawsze w innych (bo przecież kłamać nie wolno, a ja chciałem być „czysty” wewnętrznie). Ci inni zazwyczaj byli słabi i nie potrafili wykazać nieprawdy i ponosili kary za moje grzechy. 

     Bóg dał mi pamięć szczegółów moich wewnętrznych rozważań, całych wywodów mej okrutnej demagogii. Są one dla mnie dowodem obecności ducha ciemności, który mną manipulował i do dziś wciąż próbuje manipulować. 

     Jak mnie uratował z tego ciemnego więzienia, Bóg, którego nie znałem? Jak mnie wyrwał z hipokryzji z której nie zdawałem sobie sprawy? Jak mnie przekonał, że zsuwam w dół po równi pochyłej ku piekłu? Przecież nie potrafiłem Go słuchać. Więcej! Odrzucałem, znieczulałem Słowo, które próbowało rozmiękczyć moje serce. Jak On tego dokonał??...

     ...W sposób zaskakujący, nie mieszczący się w głowie, nawet gorszący co niektórych. Aby to pojąć, trzeba mieć Wiarę, którą Kościół zaczął mi dawać dopiero w katechumenacie. Wiarę, nie opartą na rozumie, przekonaniach, przemyśleniach, czytaniu książek, wiedzy - ona pękała i rozpadała się w obliczu krzyża i cierpienia. Trzeba Wiary opartej na wspólnie przeżytych historycznych wydarzeniach z pewna Osobą. Z Osobą, która potrafi zstąpić do Szeolu, do grobu, w głębię mojego trupio-gnijącego serca. Z Osobą, która nigdy nie zgorszy się czymkolwiek, co zrobiłem, która mnie rozumie i usprawiedliwia moje upadki, błędy, grzechy. Z Osobą jedyną, która potrafi wyrwać mnie z paszczy ciemności i pełnej pychy rozpaczy. Jeśli nie ma się wspólnych przeżyć z tą Osobą umieszczonych w moim życiu, w moim czasie „od do”, jeśli moje oczy nie ujrzą jak Ona pokonuje śmierć we mnie, to nie pojmę sposobu w jaki Bóg ratuje człowieka, a nawet mogę zgorszyć się Bogiem i dokonać sądu nad Nim. 

     A więc jak mnie uratował Bóg z tego ciemnego więzienia?

     Zaczęło się to wtedy, gdy trafiłem do szpitala w wieku ośmiu lat... stop, stop! Otóż, plan mojego ratowania zaczął się już w chwili mojego porodu. Wtedy to Stwórca tak sprawił, że pępowina owinęła się wokół mojej szyi i dusiłem się. Bezradni lekarze ratowali mnie, nie dając dużych szans na przeżycie. Musiałem przeżywać straszne chwile napiętnowane lękiem w tamtym momencie. Pierwsze tygodnie były walką o moje życie. Właśnie w czasie porodu przez niedotlenienie nabyłem chorobę, która towarzyszyła mi całą młodość. Przez nią właśnie trafiłem do szpitala w wieku ośmiu lat na dwa miesiące. Dlaczego skierował tam historię mego życia? Bo właśnie tam chciał zainicjować „narodziny” krzyża, który towarzyszył mi ponad trzydzieści lat. Nie chcę wchodzić w szczegóły, ale tam właśnie zostałem zmuszony, do naruszenia czystości mej seksualności. Ten, który mnie kochał, zdając sobie sprawę, że wplączę się w egocentryczne mniemanie o sobie, wkomponował krzyż, który w przyszłości mnie uratuje. Ten krzyż nieustannie podważał moje fałszywe mniemanie o sobie, że jestem doskonały, czysty, lepszy od innych. Był to wtedy krzyż tak intymny że nie mówiłem o nim nikomu, bo mnie bardzo upokarzał. Wpojono we mnie przekonanie, iż za grzech otrzymam karę piekła, tak jak uczeń w szkole otrzymywał uderzenia linijką w rękę za złe zachowanie, jak za zbicie wazonu, dziecko musiało stać przez godzinę w ciemnym kącie. Z taką mentalnością musiałem przedstawiać co dzień innym i sobie samemu, świadectwo „czystej duszy”. Gimnastykowałem się, by stworzyć wiarygodną apologię moich wyborów opartą na Piśmie Świętym. W ten sposób uczestniczyłem nieświadomie w stwarzaniu - później olbrzymiej - legalistycznej konstrukcji wykazującej moją „niewinność”. Nikt nie mógł mi nic zarzucić, nawet sam Bóg! A krzyż, który się pojawił, burzył mi co jakiś czas ten prawowierny wizerunek siebie. Był mi solą w oku, nie mogłem nad nim zapanować i pozbyć się go. Prześladował mnie i wpychał mnie w kryzys. Wyskakiwał, jak zając na miedzy, dając mi znać: oto jestem! Jak natrętna mucha, która wraca co chwilę i burzy błogi spokój nieskazitelności. Bzyczy koło mnie, a siadając na mej hipokryzji, dawała mi sygnał, że coś ze mną jest nie tak. 

     Jest bardzo trudno człowiekowi (również młodemu) stanąć bez lęku twarzą w twarz ze swą grzesznością. W każdym z nas pojawia się silny lęk przed wyjściem na światło dzienne naszych złych intencji i naszych złych czynów. Ujawnienie, że to ja się pomyliłem, że to ja jestem winny cierpienia innych, oplecione jest zaklętym splotem uzasadnień, zmuszających ukryć prawdę, nawet za cenę kłamstwa. Wiem o czym mówię, znam to i myślę, że każdy wie o co tu chodzi. Każdy z nas coś takiego przeżywał coś podobnego dlatego, że ten sam inspirator hipokryzji znajduje się obok każdego z nas. Wysuwa podobne argumenty i wzbudza w nas podobny strach. Strach oparty w swych korzeniach na kłamstwie, że jest niemożliwe, by ktoś kochał czyniącego zło, czyli grzesznika, żeby przebaczenie było darmowe. Jesteśmy przekonani, że wybaczenie trzeba okupić stratą czegoś co lubimy i na czym opieramy dziś nasze istnienie. Uważamy, że cały nasz świat się wtedy zawali, gdy to „coś” stracimy. Jesteśmy szantażowani przez jakąś niewidzialną istotę. Nasze decyzje podejmujemy, ulegając szantażowi, bojąc się wmówionych przez nią konsekwencji, przez które stracimy to „coś”Ta zła istota, przekonała nas, że gdy to „coś” stracimy, to runie w gruzy nasze życie, to zastuka śmierć do naszych drzwi. Tym „czymś” może być cokolwiek: począwszy od seksu do religijności, od dóbr i pieniędzy po wiedzę i naukę, od pięknego świata po uczucia (afekty) ludzi. Cierpienie wywołane strachem jest na tyle duże, że decydujemy się złamać nasze sumienie „małym” kłamstwem czy oszustwem, dokonać makijażu swego wizerunku, aby nikt nie spostrzegł co zrobiliśmy i co myślimy. 

     Dlatego syn albo córka okłamują rodziców, nie ujawniają swoich prawdziwych intencji, gdyż znają zdanie i postawę rodziców w tej kwestii. Czują tak duży przymus, żeby spróbować narkotyków, że tworzą na tyle „małe” kłamstwo, by zaakceptowało je ich kształtujące się jeszcze sumienie. Stwierdzamy: to nic takiego, to nie jest jeszcze grzech, gdy nie mówię prawdy; ja przecież nie kłamię, tylko nie mówię całej prawdy. Przecież nikt nie chce czynić zła. Ale jest sposób, aby je skosztować - otóż, należy wytłumaczyć jego konieczność, wykazać naszą niewinność, przesunąć granice poprzez „nową” interpretację tego, co jest dobre a co złe. Po prostu trzeba zadać gwałt sumieniu, przewartościować naszą mentalność, aby osiągnąć cel, który nas kusi. 

     Nie dostrzegamy jak powoli przeciwnik zaprzęga nas w jarzmo ze sobą i wtedy, tak jak dwa woły ciągną pług i orzą ziemię, tak my zaprzęgnięci z demonem w jedno jarzmo, robimy to, co on chce, zaorywując za nami ślady naszej zbrodni, kłamstw, kradzieży, cudzołóstw, wszelkiego zła - abyśmy nie mogli w przyszłości rozpoznać co naprawdę jest przyczyną naszego cierpienia. Moglibyśmy przecież w chwilach poruszeń sumienia, odkryć prawdę i zapragnąć uwolnić się od tego jarzma. Wtedy dotarłoby do nas, że Bóg nas wcale nie potępia, kocha i chce nas uwolnić, nie nakładając żadnych kar! Dlatego nasz wróg powtarza jedną mantrę w wielu wersjach: Bóg cię nie kocha; zapomniał o tobie; ma wiele spraw i musisz długo czekać - weź sprawę w swoje ręce! Jesteś potępiony! jesteś do niczego! nie uda się z tego wyjść! masz jedno życie tu na ziemi! itp. W ten sposób kamufluje swoją obecność. Zmusza nas strachem do kontynuowania wędrówki obranym szlakiem. Udaje dobrego adwokata i fałszywie usprawiedliwia nasze grzechy. Daje nam gratyfikacje przebywania z nim w postaci sukcesów. A to nas jeszcze bardziej nakręca i rozpędzamy się na tej równi pochyłej w kierunku swego potępienia. Przychodzi taki moment, gdy ten zły duch nagle ujawnia nam prawdę, że rzeczywiście skrzywdziliśmy wielu ludzi, ale tylko po to, by założyć na naszą szyję pętle rozpaczy. Rozpacz przychodzi przez poznanie prawdy bez asystencji Miłości, bez nadziei uratowania. Doświadczałem tego w życiu i wiem, jak to działa. Doświadczyłem również, że powszechny sposób interpretowania Chrześcijaństwa, jaki obiegowo przekazywany jest w kościołach, nie dał mi światła ratunku na moją sytuację. Mimo usilnych poszukiwań, zadając pytania duchownym i nawet czytając Pismo Święte, nie mogłem zrozumieć siebie, co się ze mną dzieje. 

     Pamiętam, jak raz odkryłem zdanie w liście Pawła: „zbawieni jesteśmy z powodu wiary, nie jest to z was, ale jest to dar Boga, nie dzięki naszym dziełom (czynom), aby nikt nie chełpił się sobą.” (Ef 2,8-9). Poszedłem z tym zdaniem do znajomego prezbitera, a ten powiedział: przez to zdanie Luter dokonał rozłamu, lepiej tego nie czytaj, to niebezpieczne. 

     Mówiono mi też: musisz więcej pracować nad sobą, pilnować się, po prostu za mało chcesz, masz za mało dobrej woli. A ja czytałem w liście do Rzymian 7,19-21: „Nie czynię bowiem dobra, którego chcę, ale czynię to zło, którego nie chcę. Jeżeli zaś czynię to, czego nie chcę, już nie ja to czynię, ale grzech, który we mnie mieszka. A zatem stwierdzam w sobie to prawo, że gdy chcę czynić dobro, narzuca mi się zło” i byłem rozdarty: czy gdy bardzo chcę, to mogę czynić dobro czy nie?

     Ach, gdyby nie moje grzechy, będące konsekwencją ucieczki od mojego krzyża chorej seksualności, myślałbym, że mogę czynić dobro, jeśli bardzo tego będę chciał. W ten sposób miałem męczący defekt, który zmuszał mnie do szukania pomocy. 

     Drugi krzyż który mnie wyrywał z alienacji, to relacja z ojcem. Mam wspomnienia z czasów dzieciństwa (musiałem mieć 3-5 lat), które zaznaczyły się wyraźnie w mojej pamięci. Spacery z ojcem do zagajnika w pobliżu domu w którym mieszkaliśmy. Drugi obraz, to powroty po eucharystii niedzielnej do domu. Po drodze mijaliśmy cukiernie. Pamiętam eklery, które ojciec mi kupował. Kochałem wtedy jeszcze ojca. Kiedy skończyłem 5 lat, przeprowadziliśmy się z Polic do Szczecina. Mieszkałem jakiś czas w małym pokoju z babcią. Spędzałem z nią wieczory. Ona szyła sukienki na maszynie, a ja cierpliwie, w lekkim pomroku, budowałem z klocków lego: domy, samoloty, pociągi. Pewnego wieczoru, gdy moja matka poszła do szkoły wieczorowej, a ojciec naprawiać telewizory, zostałem sam z babcią. W pewnym momencie wylała przede mną swoje cierpienie. Słyszałem czasem wieczorami kłótnie za ścianą w kuchni. Nie rozumiałem za wiele, ale pojawiał się wtedy strach. Krzyki i płacze oznaczały jakąś niesprawiedliwość, krzywdę, ból. Ojciec, matka i babcia na koniec próbowali się w końcu pojednać, lecz trwało to czasem kilka dni, nierzadko cichych dni. Czekałem i obserwowałem, kiedy przyjdzie chwila, gdy ta ponura atmosfera opadnie i znowu zawita pokój między nimi. 

     Jakie wyznanie usłyszałem od babci? Cichym, pełnym cierpienia głosem powiedziała: „ty nie znasz swego ojca, on mi zrobił wiele krzywd, przez niego chciałam się rzucić do Odry”. Nie zamierzam osadzać mojej babci, musiała gdzieś wyrzucić swój ból. Każdy ma takie momenty, gdy nie rozumie zachowań drugiego i sądzi go, uważając święcie, że racja stoi po jego stronie. Uważa się za pokrzywdzonego czy wykorzystanego. Po wielu latach przypomniałem sobie to wyznanie i odkryłem również proces spustoszenia, jaki ono dokonało we mnie. Od tamtego momentu,
z dnia na dzien, całe moje zaufanie do ojca, powoli zaczęło znikać. Zrodziła się podejrzliwość i powoli przestałem mówić mu prawdę. Pamiętam do dziś moje rozmyślania, jakie przeprowadzałem. Myślałem sobie: nie warto mówić o wszystkim, potem mi czegoś nie pozwoli. Zacząłem się po prostu jego bać. Żeby obronić się przed lękiem, który pojawiał się w relacji z nim, przechodziłem od razu do ataku. Każda rozmowa z nim kończyła się kłótnią i w ten sposób pozostawał coraz głębszy ślad niechęci do niego. Ten proces trwał przez lata. Każda następna konfrontacja budowała wewnątrz mnie strukturę niechęci. Niechęci przebywania z nim, słuchania go, zabawy z nim. To co on lubił, czym się fascynował, było oczywiste, by to odrzucić, skrytykować i wyśmiać. Lubił łowić ryby, więc ja „nie mogłem” tego lubić. On nie oglądał ze mną filmów, nie słuchał mojej muzyki. Tłumaczyłem sobie: on też nie lubi tego co ja, bo mnie nie kocha. Zacząłem się go wstydzić, krępować w jego obecności. „Najlepiej”, gdy go nie było. Znieczuliłem moje serce i w końcu stał się mi prawie obojętny. Z drugiej strony czułem głęboko, że ta moja postawa jest zła, że niszczę coś we sobie i że zadaję jemu cierpienie. Próbowałem wchodzić z nim w jedność, jak potrafiłem. Często było później jeszcze gorzej. Wyciągnąłem więc wniosek: lepiej w ogóle z nim nie mieć relacji. Zminimalizowaniem więc odpowiedzi do „tak” albo „nie”. Nie pozwalałem mu, aby mnie poznał: tego, co myślę, co lubię. W głębi cierpiałem, cierpiałem, że „nie mam ojca”. 

     Nadszedł maj 1981 roku i ten dzień, gdy wyjechałem z nim do Rzymu, siedziałem u jego boku całą podróż w autokarze. W ten sposób Bóg „zmusił” mnie, bym z nim wchodził w relacje. Złożyłem wtedy broń i skróciłem dystans. Czułem przyjemność, że mogę z ojcem przeżyć razem tę przygodę, oglądając razem góry, zabytki, razem uczestnicząc w spotkaniu z Janem Pawłem II. Odkryłem wtedy, że nie jest powierzchowny. Zobaczyłem jego relacje do Boga. Po powrocie nasze relacje były lepsze, jednak co jakiś czas wracałem w koleiny uprzedzeń i mojej chęci górowania nad nim. Mój stary człowiek walczył o teren w moim sercu. 

     Rzym. Dom Polski. Rok 2017. 

     Znów plan Boga przyprowadził mnie w to samo miejsce, przywołując we mnie tamte, kluczowe dla mojej historii wydarzenia. Nie ma przypadków. Jest Miłość Ojca, który aranżuje scenografię wydarzeń tak, by poruszały serce, aby „otworzyło drzwi Chrystusowi”. Tam właśnie, kładąc się do łóżka spać w Domu Polskim, doznałem objawienia. Pojąłem jeszcze głębiej Jego zainteresowanie moim życiem i życiem mojej rodziny. I choć byłem w międzyczasie wiele razy w Rzymie, wtedy wróciły do mnie przeżycia jakich doznałem w roku 1981. 

     „Jak to możliwe, by odwrócić się
od takiej miłości?!

     
powiedzieć religijnie: zrób cud, to uwierzę!
     

i nie zobaczyć troski,
 z jaką mnie ratujesz?!”

     Tamtego wieczora wszystkie wydarzenia z mego życia splotły się jeszcze silniej w jedną niezaprzeczalną troskę Boga o to, by uratować mnie od piekła i stworzyć we mnie naturę Swego Syna. On nie uczynił niczego z przemocą. Choć widział cały czas, jak niszczę swoje życie, nie zmuszał mnie, bym musiał wybrać Jego Miłość. Pozwalał mi powoli, pomagając mi delikatnie, odkrywać samemu moje grzechy, moją głupotę w ten sposób, że sam zacząłem pragnąc zniszczenia we mnie starego człowieka grzechu. 

     Tamtego wieczora wypełniła mnie ogromna wdzięczność za całą historię jaką Bóg zrobił ze mną. Ale przede wszystkim za ojca, któremu zależało na tym, bym był chrześcijaninem. Pamiętam, jak mu kiedyś oznajmiłem, że nie przekazał mi Wiary. To prawda, ale nie był w stanie przekazać mi cokolwiek innego. Dał mi to, co otrzymał od rodziców i Kościoła - religijność. Dziś uważam jednak, że przez niego Bóg pośród tej religijności, przygotował mnie do słuchania słowa. Przez niego również protestował wobec mojego życia kłamstwem. 

     Ile razy spotykam młodych, wówczas widzę w ich oczach te same lęki przed ojcem, które ja miałem. Rozumiem dobrze, co przezywają i w jaki sposób została zatruta ich relacja do ojca. Bóg dał mi pamięć całych moich walk wewnętrznych w szczegółach. Wszystkie skrutynia, jakie robił ze mną we wtajemniczeniu do wiary dojrzałej, nauczyły mnie rozpoznawać i doceniać głos Ojca zawarty w mojej historii. Dał mi światło, bo liczył, że odpowiem na Jego zaproszenie, ofiarując mi życie, by uratować wszystkich, których podobnie oszukuje wróg człowieka. Dziś wydaje się, że wiele mam już za sobą, ale nie - wciąż odkrywam tereny mego serca okupowane do dziś przez mego nieprzyjaciela. Doceniam te odkrycia i zapisuję, bo prowadzą mnie do coraz większej wdzięczności wobec Tego, który Jedyny mnie miłuje. A owa wdzięczność wciąż podtrzymuje wewnątrz mnie młodość duszy, a wtedy ona wyrywa się, by zanieść te odkrycia innym, których widzę uwikłanych w tę zabójczą intrygę demona. 

     Po 24 latach od pierwszego znamiennego wyjazdu z ojcem do Rzymu, 8 kwietnia 2005 znów wyjechałem z nim do Rzymu. Teraz jednak siedząc u boku mojej żony, a on u boku swojej. Razem przeżywaliśmy to samo, co odbudowywało we mnie wewnętrzna jedność z nim. Było to możliwe dzięki jednemu, kluczowemu wydarzeniu z mego życia sprzed 19 lat, które dalej przywołam. 

     16 lutego 1986 roku, w dniu moich urodzin, poszedłem razem z żoną na poranną eucharystię do Jezuitów. Od ponad pół roku chodziliśmy tam na spotkania z Mietkiem (pewnym Jezuitą), który prowadził regularne spotkania z biblią. To, co tam słyszałem, zrodziło we mnie miłość do Słowa i otworzyło mi ucho na Słuchanie (z wielkiej litery, bo mówię tu o uchu wewnętrznym, które ma każdy z nas, przeznaczone do Słuchania głosu Boga w historii). I choć mieszkałem w innej parafii, zacząłem uczęszczać na eucharystie, które prowadził Mietek, by jeszcze na jego homilii usłyszeć coś, co poruszy moje serce i pomoże mi odnaleźć się w moich cierpieniach. On rzeczywiście głosił homilie, a nie kazania, które zawsze wprowadzały mnie stan rozterki. Coś było w nich innego niż w kazaniach, jakie słuchałem przez całe życie. Jak później odkryłem, różnica tkwiła w tym, że większość zachęcała mnie do jeszcze jednego wysiłku woli, następnego kroku w pracy nad sobą, by nie grzeszyć. Próbowałem to robić, ale nie dawałem rady. Ta jedna ze sfer życia, relacja do mojego ojca, była mi solą w oku. Wszyscy powtarzali podobne slogany: trzeba kochać swoich rodziców! bądź im posłuszny! przestrzegaj przykazania miłości do rodziców! jesteś leniwy i nie pracujesz nad sobą! Itp, itp. Co miałem robić? Próbowałem ich kochać! Starczyło mi sił na kilka dni i znów zaczynała się frustracja, rozgoryczenie, zawiedzenie, sądzenie, pretensje, oczekiwania, aż zaczynało się piekło. Wtedy oczywiście za wszystko winny był ojciec. 

     Wszyscy po prostu głosili kazania, czyli kazali mi coś zrobić ze sobą, bym zmusił swą wolę do niegrzeszenia. Krótko mówiąc: moralizowali mnie. W tle pojawiał się temat piekła, jako rzeczywistości, której powinienem się bać, a ten lęk przed piekłem powinien mnie mobilizować do przekroczenia siebie i zmotywowania w końcu woli, by przestała wybierać grzech, a wybierała dobro. Upraszczając, moralizm oparty na strachu przed piekłem powinien mi pomoc zacząć w końcu kochać Boga. Nierzadko te kazania były zaprawione jeszcze klerykalizmem, co dzieliło uczestników eucharystii na dwie kasty: szary lud, który ma się nawracać i tych, którzy są już nawróceni (a jak inaczej, skoro są księżmi). Dlatego też chciałem znaleźć się w gronie tych lepszych i pójść do seminarium. Na eucharystiach z Mietkiem słyszałem coś nowego. Nie moralizował, nie był klerykalny tak jak inni. Powtarzał za Pawłem apostołem, że Bóg rozumie nas, iż nie jesteśmy w stanie zrobić cokolwiek z naszą grzesznością i dlatego z Miłości posłał swego Syna, by nas uratował. Głosił po prostu homilie, a nie kazania. Dzielił Słowo jak chleb w duchu paschalnym. Nie wiedziałem wtedy prawie nic o Soborze, tylko tyle przekazano nam zewnętrznie: odwrócony prezbiter do ludu, język polski zamiast łaciny, mniej klęczenia, zamiast ambony górującej nad zgromadzeniem, pojawił się pulpit w prezbiterium oraz pojawiło się więcej czytań. Dlaczego to wszystko? Nikt nam nie wyjaśnił, nikt nie wtajemniczał w te znaki! A tym bardziej nikt mi nie podarował ducha Soboru, a zaprawdę, powiadam wam, byłem bardzo uważnym słuchaczem i uczestnikiem życia Kościoła. 

     Tam na eucharystiach z Mietkiem słyszałem coś nowego, coś co wewnętrznie mnie poruszało i otwierało oczy. Tym czymś było Misterium Paschalne, darmowość Miłości Boga i przygoda Wtajemniczenia Chrześcijańskiego. 

     Poszedłem więc razem z żoną na poranną eucharystię do Jezuitów. Jak zwykle wyszedłem poruszony homilią. Na ulicy spotkałem małżeństwo, które też chodziło na spotkania biblijne. Powiedzieli: dziś zaczynają się katechezy Drogi Neokatechumenalnej na Golęcinie (dzielnica Szczecina) o 18:30, przyjdź koniecznie. Pomyślałem: Jak to zrobić? Żona w siódmym miesiącu pierwszej ciąży, na Golęcin jedzie się półtorej godziny, dwudziestostopniowy mróz - to mnie przerastało. Wracając do domu obmyśliłem plan. Poszedłem od razu do rodziców, oznajmiając im: dziś są moje urodziny; nie chcę żadnych prezentów; proszę tylko o jedno - jedźcie ze mną dziś na katechezę na Golęcin. Myślałem sobie: ojciec ma samochód wiec będzie łatwiej dojechać, ale również chciałem, by posłuchał tych katechez, mając nadzieję, że może się nawróci i relacje między nami będą poprawne. Nie myślałem o sobie, że ja potrzebuję nawrócenia. Ja „potrzebowałem” tylko pomocy Boga w dwóch czy trzech kwestiach mej grzeszności (dzięki Bogu!), on nawrócenia, które ja „miałem” już za sobą (byłem przecież po „wylaniu” Ducha Świętego w Odnowie). Ojciec się zgodził i zaczęliśmy jeździć razem na katechezy Wtajemniczenia do Wiary Dojrzałej. Na koniec tych katechez 23 marca 1986 roku wyjechaliśmy na konwiwencję, podczas której razem z rodzicami. i siostrą rozpoczęliśmy wieloletnią Drogę, bez której nie byłbym już dziś w Kościele, małżeństwo by nie istniało, nie pojednałbym się z ojcem, nie mielibyśmy tylu dzieci, nie odkryłbym Kościoła jako Matki i ostatecznie nie otrzymał od Boga Nowej Natury Jezusa Chrystusa. 

     Zastanawiające jest to, że ci którzy zaprosili mnie na katechezy, mówili mi wiele razy: Kościół istniał tyle lat bez Drogi Neokatechumenalnej i wystarczy, by chodzić do kościoła, „korzystać” (straszne słowo!) z sakramentów, a będziemy mieć wiarę. Na koniec po 29 latach uczestniczenia w tym Wtajemniczeniu, nie chcieli odnowić obietnic Chrztu na Wigilii Paschalnej z arcybiskupem. Ich historia jest dla mnie przestrogą, bym nie myślał o sobie, że już jestem nawrócony, że jestem silny, ale wciąż czuwał, by i mi nie ukradł zły duch perły, jaką dał mi Pan przez to Wtajemniczenie. 

     Uważam dziś, idąc za głosem Soboru, że Chrzest w dzieciństwie bez późniejszego katechumenatu, nie pomaga przeżywać życia w pełni dojrzale. (Patrz KKK 1231 i Dyrektorium o katechizacji). Niezrozumienie tego tematu utrzymuje niechęć wielu duchownych do Soboru Watykańskiego. Jawną albo subtelną, czyli „jestem za Soborem, ale...”. Tu możemy włożyć takie hasła jak: Watykan jest. w Rzymie, a tu są inne, polskie realia; wszystko działa, po co to zmieniać?!; trzeba powoli wprowadzać Sobór, bo ludzie odejdą z Kościoła; itp. I co nie odeszli?? Odeszli i to z powodu tego, że wielu duchownych nie odkryło obecności Ducha Świętego na Soborze. i z dystansem traktowało pewne tematy, broniąc status quo. W konsekwencji nie dało świętemu ludowi narzędzi,zalecanych przez Sobór, które by pomogły obronić się przed postępującą w zawrotnym tempie sekularyzacją.

     Wracając do historii, dzięki Soborowi, który otrzymałem w katechumenacie, byłem w stanie obronić siebie i całą rodzinę przed falą laicyzacji, jaka zaczęła przenikać do Kościoła i wlewała się potokami w mentalność wielu ochrzczonych. Otrzymałem POMOC trwającą w czasie. Nie ogólną, ale dotykającą konkretnych moich problemów i cierpień. Nie sporadyczną, ale zaangażowaną w moje życie. Będącą obecną przez całe życie, gotową przyjść na ratunek nawet o 12 w nocy. Zawsze wtedy, gdy potrzebowałem pomocy, a nie wtedy, gdy otwarte jest biuro albo „czynny” konfesjonał, idącą dalej niż maniery dobrego wychowania, które uczą, że w porze obiadu się nie dzwoni, albo w czasie odpoczynku, a na pewno nie po 22! Tą POMOCĄ byli katechiści. Również i samo Wtajemniczenie, oparte na starożytnych skrutyniach, inicjacjach i rytach chrzcielnych, miało WSZYSTKO, co potrzebuje czystej krwi poganin, by stać się drugim Chrystusem. Odkrywałem, że to wszystko Kościół posiada w depozycie w katechezach Ojców Kościoła. Tylko przez wieki schował to dosłownie w „depozycie”, zamkniętym na klucz, aby „obronić pospolity lud” przed wypaczeniami czy herezjami. Nie potępiam tamtych czasów i nawet rozumiem ówczesne decyzje, jako słuszne w obliczu TAMTYCH wydarzeń. Ale dziś sytuacja jest INNA. I nawet sam Duch Święty próbuje krzyczeć poprzez usta ojców soborowych, że należy zwierać szyki i przegrupować wojsko. Nawet za cenę utraty przywilejów, pozycji, wizerunku, jakie ludzie w Kościele budowali przez wieki. Jest to wręcz konieczność, być jak wąż (por. Mt 10,16), który, jest gotowy utracić część swego ciała, dać sobie na przykład oderwać ogon, by przetrwać i żyć i zachować GŁOWĘ - Chrystusowość Paschy Jezusa Chrystusa! („pomazanie, namaszczenie” Paschą) i Nową Naturę jaką ona inicjuje i rodzi.

     Nadszedł pewien etap w tym Wtajemniczeniu, gdy całą wspólnotą wyruszyliśmy na pielgrzymkę do Rzymu i Loreto. Przeżyłem mocno ten moment w życiu. Bardzo mnie poruszyło, że znów jest ze mną ojciec w tych samych miejscach i ma udział w tych samych przeżyciach co ja. Zbliżyło mnie to jeszcze bardziej do niego. Przez tyle lat daliśmy się prowadzić Chrystusowi po wąskiej Drodze ku Życiu Wiecznemu. Przeżyliśmy po drodze wiele awantur, kłótni, walk, pojednań i radości. Dopiero na tym etapie, po tylu latach cierpliwości Chrystusa, dostrzegłem w ojcu głos Boga, który przez niego ratował mnie, stawiał zapory mojej głupocie. Mówię o tym dlatego, by pokazać ile czasu było potrzeba, aby przejść taką przemianę, jak trudno było Bogu mnie przekonać do Prawdy. Wielu mówiło: czemu tak długo się nawracacie? Przesadzacie! Tak, jakby nasza wola mogła na rozkaz wyrzec się złego ducha. To dlaczego Chrystus musiał przejść tak wielkie odrzucenie, mękę i śmierć, jeśli wystarczy tylko „chcieć”?! 

     Ja, pomimo najlepszych „chęci” i wielorakich prób i walk, potrzebowałem 24 lata, aby pozwolić Bogu otworzyć sobie oczy do końca i zobaczyć życie z Jego perspektywy. Abym bez lęku stanął oko w oko z moim każdym grzechem i mógł pojąć jak doszło do tego, że dałem się oszukać. 

     Po otrzymaniu Słowa podczas tej pielgrzymki 2005 roku, dopiero wszedłem w pełni w jedność z ojcem. Myślałem czasem: szkoda, że tak późno zacząłem go doceniać i kochać. Ale dobrze, że w ogóle udało się nam dożyć tej chwili. Żałuję, że straciłem tak wiele momentów, gdy on chciał być ze mną i dać mi wszystko co miał najlepszego. Żałuję, że nie jeździłem z nim na ryby, a cieszyłem się, że go nie ma w domu, że nie poznałem jego upodobań i fascynacji, a wolałem ogrom czasu topić w muzyce. Żałuję, że go nie poznałem bliżej, a żyłem tyle lat z dystansem i uprzedzeniami. Żałuję, że nie rozpoznałem w nim twarzy Boga, który był zainteresowany, by mnie wyciągnąć z „błotnistego grzęzawiska” mojej hipokryzji. Żałuję, że go prześladowałem, oczerniałem, kpiłem, a tak mało spędziłem z nim pięknych chwil. 

     Gdy wracaliśmy z pierwszej rzymskiej pielgrzymki w 1981, kiedy nocowaliśmy w Asyżu, to dotarła do nas wiadomość o zamachu na Jana Pawła. Razem wydawało się nam, że cały świat się wali. Trzy dni wcześniej dotykaliśmy go i nas błogosławił, przechadzając się pośród 180 pielgrzymów z Polski w ogrodach watykańskich. Ta tragedia zmroziła krew w naszych żyłach. Gdy dojechaliśmy do Wenecji na następny nocleg, to namówiłem ojca by tej nocy nie spać, ale wybrać się nocą na miasto. Było to przepiękne przeżycie. Spacer krętymi uliczkami, wyprawa taksówką wodną po kanałach weneckich. W kioskach na pierwszych stronach gazet widać było wiadomości o stanie papieża. Zachwyt mieszał się ze smutkiem. Najbardziej cieszyłem się, że zgodził się na zawalenie nocnego odpoczynku i że mogłem z nim przeżyć tak tę noc. Było już po kolacji, już szykowaliśmy się spać, gdy wyraziłem moją prośbę, która chodziła mi po głowie od kilku godzin. Ta jego pierwsza od wielu lat zgoda na moje szaleństwo przełamała ostatecznie lody między nami. Ojciec bardzo cenił sobie sen nocą i nigdy nie oglądał ze mną nocnych filmów. Ile razy w przyszłości wracałem do chwil przeżytych z Wenecji, przypominał mi się ojciec, który ofiarował swoje twarde zasady, by dać mi to przeżycie. Ta pielgrzymka roku 1981 zbliżyła mnie do ojca, ale nie uleczyła jeszcze serca. Samo chodzenie da kościoła na msze i nabożeństwa nie uratowało by nas z intrygi, jaką stworzył zły duch. Dopiero skrutynia w katechumenacie i obecność katechistów, wyprowadziła nas z niewidzialnych więzów krępujących nasze dusze. Myślę, że ojciec był już od lat gotowy i czekał cierpliwie, aż Bóg zainterweniuje i otworzy mi w pełni oczy. Krótko po tej drugiej pielgrzymce w roku 2005 ostatecznie pojednałem się z ojcem. Od tej chwili byłem w stanie opowiadać mu, co przeżywam, o trudnościach, o tym wszystkim, co wcześniej było terenem zakazanym, na który ojca nie wpuszczałem. Po kilku latach ojciec poczuł się znacznie gorzej. Okazało się, że ma raka płuc. Byłem przekonany, że Bóg domaga się kropki nad „i” i w końcu powiedziałem mu, że go kocham. Tyle lat nie byłem w stanie to jemu wyrazić. Niewidzialna ręka ściskała moją szyję, a ktoś krzyczał mi do ucha: jak wyznasz, że go kochasz, to stracisz swoją przewagę, przyznasz, że wina leży po twojej stronie i ojciec będzie się cieszył, że w końcu syn jest taki, za jakim tęsknił. Upokarzające jest dla mnie przyznanie się, że nie chciałem, aby się cieszył i był szczęśliwy. Zbawiony, owszem tak, ale bez udziału w radości, że syn wrócił do ojca. Przez wiele lat pilnowałem się, by nie wypowiedzieć tych słów. Dlatego co jakiś czas dorzucałem do rozmowy kilka słów ironii, wbijając mu drzazgę w serce, by nie poczuł się za bardzo zadowolony z przebywania ze mną. Praktykowałem subtelny sposób dręczenia, do którego nikt się nie mógł przyczepić. Myślałem: jestem czysty, to dla jego nawrócenia. Wyrażał to wielokrotnie, że cierpi, ale ja byłem twardy. Dopiero w końcu,  na kilka miesięcy przed śmiercią ojca, wyznałem mu, że go kocham. Szkoda, że tak późno... Później byłem świadkiem, jak z pogodą akceptował zbliżający się dzień odejścia z tego świata. 

     28 maja 2011 roku wyjechałem na pielgrzymkę powołaniową do Düsseldorf’u, prowadząc autokar z młodymi. 29 maja dotarliśmy na stadion Merkur Spiel-Arena, gdzie Kiko miał zapraszać młodych do odkrywania Woli Boga, do odpowiedzi na Jego wołanie. Pół godziny przed rozpoczęciem spotkania zadzwoniła moja matka, mówiąc, że ojciec jest w agonii. W pierwszym momencie oskarżyłem się za to, że wyjechałem na tę pielgrzymkę i nie zostałem przy ojcu. Zadzwoniłem do moich braci ze wspólnoty. Odebrał w końcu jeden. Akurat wszyscy byli razem na konwiwencji w pobliżu domu ojca. Przerwali ją i wszyscy udali się szybko do niego. Część z nich została pod domem i śpiewała psalmy, a druga część weszła do mieszkania. Gdy wchodzili po schodach, ojciec właśnie przechodził do Życia Wiecznego. Równolegle, w tym czasie zaczęło się spotkanie na stadionie aklamacją do Ducha Świętego. Ujrzałem przed sobą przeogromną ikonę Sądu Ostatecznego, wysoką na 15-20 metrów. Orkiestra zaczęła grać symfonię o cierpieniu niewinnych, a ja, mając przed oczyma ikonę Ostatniego Sądu Boga, myślałem o ojcu, który już tam jest. Rozpoznałem go wśród rzeszy stojących w białych szatach na uczcie w Niebie i z zamkniętymi oczyma przez pół godziny kontemplowałem jego obecność wśród świętych. Obserwowałem jego ostatnie tygodnie, jak spokorniał, cieszył się z każdej wizyty, nie miał już żadnych pretensji ani oczekiwań. Jednał się z każdym i rozmawiał z Bogiem. 

     Ile razy spotykam się młodymi na pielgrzymkach, opowiadam im tę historię, by nie dali się oszukać tak jak ja. By mogli rozpoznać zasadzki, jakie zastawia zły, by nie stracili dobrej relacji z ojcem, by mogli obronić się i nie wpuścić do swego serca kłamstwa, które zniszczy ich życie. By czym prędzej rozpoznali, pomimo grzechów swojego ojca, dobro, jakie uczynił Bóg przez niego. By nie cierpieli z nienawiści do niego, z powodu walki z nim. By szukali z nim relacji pomimo trudności. By nie czekali na sposobną chwilę, bo taka nie przyjdzie, ale ryzykowali i pytali go czy ich kocha, pytali też co jest dziś jego cierpieniem. By mówili mu, że chcieliby być z nim w relacji, ale dziś coś ich obezwładnia i hamuje. Prosili, by czekał cierpliwie, bo wy chcecie się nawrócić, lecz to nie jest takie proste jak włączenie światła. By nigdy nie uważali, że za ich cierpienie winny jest ojciec, bo to nieprawda. Nawet gdy ich upokarza i bije, to winny jest demon, który jest ich wspólnym wrogiem. To on okłamał ich i zamknął serce przed ojcem. To on doprowadza ich ojca, że nie panuje nad złością i ich krzywdzi. To on, adwokat zła, tłumaczy wszystko tak, by skłócić syna, córkę z ojcem i zagrzewać do wojny, gdzie tak naprawdę ofiara walczy z ofiarą, nie dostrzegając prawdziwego nieprzyjaciela. Pragnę gorąco, by po prostu nie uwikłali się w sieć kłamstw, z której wyzwalanie trwa latami a nawet dziesiątkami lat, niszcząc nam życie. By byli szczęśliwi. 

     Kilka dni później przygotowałem piękną liturgię eucharystii i pogrzeb, by świętować jego narodziny dla nieba. Wielu braci ze wspólnot znało go. Był w końcu bratem z pierwszej wspólnoty w Szczecinie. Wszystkie psalmy wyrażały radość i nadzieję Wiecznego Życia. 

     Po tych uroczystościach był moment, gdy płakałem nad swoimi grzechami wobec ojca. Tyle lat nie rozpoznałem w nim obecności Boga
i w rzeczywistości walczyłem z Nim jak Jakub. Ale w końcu mnie pokonał, abym dawał każdemu to co mi objawił. 

ballada o ojcu

kiedy byłem jeszcze mały

to zbierałem okruchy chleba

by nakarmić nimi konie

i żołnierza ołowianego

kiedy byłem jeszcze mały

to skakałem po kamieniach

jak po wyspach oceanu

bo oceanem była ziemia

kiedy byłem jeszcze mały 

to łapałem cienie słońca

i rękoma na ścianie układałem

świat od psa aż do zająca

kiedy byłem jeszcze mały

odkrywałem nowe kraje

tuż za drogą za podwórzem

gdzieś przy parku na garażach

kiedy byłem jeszcze dzieckiem

to mój tata z moją mamą

mieli trochę więcej włosów

więcej śmiali się i śpiewali

teraz kiedy już wyrośli

z lat biegania za dzieciami 

już nie mówią do mnie: synku

tylko: Piotr - i mniej śpiewają

teraz kiedy i ja także

już nie mały ale ... większy

ogniem oczy mi się palą

kiedy widzę „małe świerszcze”:

trzy dziewczynki i dwóch chłopców

jak czytają krzyczą piszczą

i do nóg się przytulają

mówią: tato kiedy przyjdziesz

i ...

kiedyś byłem małym dzieckiem

dziś poważnie patrzę w życie

coraz trudniej mówić Tato

chociaż On jest coraz bliżej