Powołanie

Piotr Wojciechowski

Walka druga

Powołanie

 

 5.jpg

 

Gedeon na przedzie trzystu Izraelitów
unoszący pochodnię wyjętą z naczynia glinianego
ruszający nocą na obóz Madianitów. 

 

 

 

 

czułość

gdy prowadziłeś mnie do mego domu

byłeś czuły i wyrozumiały

życzliwy i troskliwy

i choć bolała wiele razy dusza

i brakowało oddechu

to doprowadziłeś mnie do ostatniego

uderzenia serca

bezpiecznie

co mogę Tobie dać za to wszystko?

dziś mogę wyrzec się moich wszystkich bogactw

rozdać je i pójść za tobą

bo słodko być z Tobą

świat nie zna takiego zakochania

tak pięknych chwil

i słodkich pocałunków

       Od wczesnej młodości, gdy byłem kilkuletnim chłopcem, zadawałem sobie pytanie: po co ja żyję? Zacząłem nosić w swoim sercu to pytanie dzięki mojej babci, która chciała, bym poszedł do seminarium. Sugerowała, że ja chyba mam powołanie. Gdy pytano mnie: „kim będziesz, gdy dorośniesz?”, odpowiadałem: „księdzem”. Pewnego dnia babcia podarowała mi mały przenośny „ołtarz” z wizerunkiem całej drogi krzyżowej, pojemnikami na wodę, oleje i świece, takie jakich używali prezbiterzy przed Soborem Watykańskim. Jej brat myślał o tym, że chce iść do seminarium, ale nie zdążył. W czasie II Wojny Światowej zginął na froncie. Później, również i syn babci, który umarł w wieku 8 lat, wyrażał swoje pragnienie, aby zostać księdzem. Po śmierci jej męża i tegoż syna, żyła ze swoją córką, moją przyszłą matką. Kiedy moja matka wzięła ślub z moim ojcem i ja się urodziłem, wtedy babcia przerzuciła na mnie wszystkie swoje niespełnione marzenia,. Ponieważ zależało mi, by babcia mnie lubiła, to utrzymywałem ją w przekonaniu, że pójdę do „seminarium”. Gdy dorastałem i miałem już 15-16 lat, pojawiły się jeszcze dwa elementy motywujące. Jeden z nich to pieniądze. Moja babcia je miała, i prawie zawsze, gdy ich potrzebowałem, to mi je dawała. Wiedziałem, że liczy na to,  zostanę księdzem. W tym czasie byłem ministrantem w parafii, którą prowadzili Chrystusowcy. Miałem bliższy kontakt z kilkoma duchownymi. Zachęcali mnie, bym poszedł do ich Zgromadzenia. Na zdjęciach z misji widziałem życie pełne dostatku, piękną przyrodę, architekturę - życie jak w Madrycie. A co najważniejsze, byłem przekonany, że będąc księdzem będę na pewno zbawiony. Niemożliwe przecież by ten, który przeistacza chleb w Ciało, wino w Krew Chrystua, mógł na ostatnim sądzie zostać skazany na potępienie. Nawet jeśli popełniał grzechy, to czynności liturgiczne przeważają na „szali dobrych uczynków”. Tę „teologię” otrzymywałem słuchając „kazań” oraz w rozmowach z duchownymi. Dlatego też byłem rozdarty. Zakochany w dziewczynie stałem przed wyborem: wybrać małżeństwo z niepewnością zbawienia czy stan duchowny mając pewność, że trafię do nieba. W Kościele wtedy nie głoszono, że małżeństwo może być miejscem świętości. Sama plejada świętych statystycznie sugerowała, że zasadniczo świętymi zostają duchowni. Świeckim „udaje się” to sporadycznie. Poza tym podobało się mojej egocentrycznej naturze panować nad rzeszą ludzi jako duchowny. W końcu będę „coś” znaczyć. Będę mieć kasę i zapewnione zbawienie. Ani w domu, ani na religii (jeszcze odbywającej się przy parafii), ani w kościele na liturgiach czy nabożeństwach, nie dostawałem wskazówek, jak szuka się woli Boga. Rozróżnianie powołania opierało się raczej na moich pragnieniach. To co bardziej chciałbym robić w życiu, to było tym, do czego jestem powołany. A mnie podobały się i piękne dziewczyny i również atrakcyjność życia księdza. Słowo „ksiądz” dobrze odzwierciedla moje pragnienia, dlatego go tutaj używam zamiast „prezbiter”. Etymologia słowa „ksiądz” wywodzi się od słowa „książę”. Tak, chciałem być księciem, który sprawuje rząd dusz. Ale z kolei celibat zamyka mi możliwość (jeśli chcę oczywiście być wierny powołaniu) obcowania z kobietą. A to było również fascynujące. 

       W tym czasie sposoby „przekazu wiary” (w cudzysłowie, bo dziś uważam, że raczej przekazywano formę religijności ubranej w terminologię chrześcijańską niż wiarę) nie było miejsca na dostrzeżenie świętości w akcie seksualnym. Służył on tylko do przekazania życia. Poza tym był „brudny i nieprzyzwoity”. Usłyszałem gdzieś nawet od duchownych, że należy współżyć w nocy w ciemności, aby nie oglądać swoich ciał. A więc moja fascynacja kobietą wkraczała na grząski i niebezpieczny grunt, gdzie musiałem podwoić uwagę , bo czeka tam wiele poważnych pokus. A ja chciałem nie grzeszyć, by trafić do nieba. Wizja piekła jaką otrzymałem, swym przerażeniem hamowała mnie, bym angażował się poważniej w relacje z dziewczyną. 

       Byłem rozdarty! A tu zbliżała się matura i trzeba było decydować czy iść do seminarium, czy nie. Postanowiłem oddalić w czasie tę decyzję, studiując. Za sugestią mojej wychowawczyni z podstawówki poszedłem na studia matematyczne. Był to najpięknieszy czas mojej edukacji. Nareszcie w przeważającej części zależało ode mnie to czy zdam, czy nie oraz czego chcę się uczyć. W liceum na sukcesy w edukacji miał znaczący wpływ mój światopogląd. On determinował z góry czy oceny będą dobre, czy złe. (Oby nie wróciły takie czasy!) W okresie studiów przestałem być ministrantem, a zacząłem uczestniczyć w spotkaniach studentów przy parafii. Jeden z duchownych próbował nam pomagać dając do ręki dzieło Karola Wojtyły „Miłość i odpowiedzialność”. Sam nie był w stanie mówić poważnie o świętości seksualności (jak zresztą reszta ludzi w Kościele), wiec polecił nam przeczytać tę książkę. Pomimo kilku prób, nie dałem rady przebrnąć przez trudny język teologiczno-filozoficzny. Również na tamtych spotkaniach (a chodziłem tam aż 4 razy w tygodniu) nie dano mi światła jak znaleźć swoje powołanie. Każdy mówił co innego i w sposób, który pachniał niewiarygodnością. Nie zgadzało mi się to z tym, co słyszałem w ewangelii. W ewangelii słyszałem, że jeśli chcę iść za Chrystusem, to konieczne jest zostawić wszystko, kochać go bardziej niż rodziców, żonę, dzieci, że konieczne jest nieść wciąż krzyż i zaprzeć się siebie samego (czyż mam wyrzec się swoich pragnień?!). Tu Bóg zainterweniował. Skrzyżował moje życie z pewnym człowiekiem, starszym o co najmniej 10 lat. Przez niego trafiłem na spotkania Odnowy w Duchu Świętym (które właśnie on zainicjował. w Szczecinie). Tam Bóg wyszedł naprzeciw moim rozterkom i dał mi pierwszy raz w Kościele smakować Słowa Boga jako codziennego pokarmu. Dotychczas przekazano mi Ewangelię jako zbiór przepisów czy wskazań, jak dojść do Nieba, jako zbiór nakazów i zakazów: wypełnienia obietnic jako gratyfikację z przestrzegania prawa albo kary za jego omijanie, czyli za grzeszenie. Tutaj usłyszałem, że Bóg MÓWI do mnie, że chce mieć ze mną relację osobistą. Odkryłem również, że i ja mogę mieć z nim relację taką, jak z osobą, która żyje obok mnie, że relacja z Nim nie opiera się na wymawianiu napisanych przez kogoś „modlitw”, powtarzaniu we „właściwy” sposób formuł zapisanych w „odpowiednim, religijnym” języku. Jeśli zmienimy słowa, coś opuścimy, to modlitwa nie zadziała. Zacząłem poznawać Biblię, chłonąłem ją. Zdobyłem gdzieś jeden egzemplarz. Było to wtedy bardzo trudne. W tym czasie pamiętam, jak u mojego kolegi w domu miałem pierwszy raz w ręku Pismo Święte. Wtedy dopiero zacząłem pojmować, czym są te teksty, które czytałem na liturgiach z lekcjonarza. Od tego momentu zacząłem wszędzie chodzić z Biblią. Kupiłem specjalną skórzaną torbę, w której było miejsce na zeszyty z wykładów i na Biblię. Zaglądałem do niej w każdej porze dnia, gdy tylko miałem wątpliwość co robić. Na spotkaniach Odnowy pojąłem szybko, że Słowo Boga może pomóc mi odnaleźć Wolę Boga. Wciąż jednak żyła we mnie postawa oczekiwania, aby Bóg przychylił się do moich planów i pragnień. Uważałem, że mogę dojść do tego przez odpowiednio żarliwą i intensywną modlitwę. Był to ważny czas w moim życiu. W tym okresie wyprowadził mnie Bóg z relacji teoretycznej, formalnej, rytualnej i zaprowadził krok dalej. Dał mi relację osobową, na wzór modlitwy psalmisty. Było wtedy dla mnie bardzo trudne, aby porzucić stare, utarte ścieżki relacjonowania się ze Stwórcą. Był we mnie lęk, czy aby nie doznam uszczerbku w moim zbawieniu. Moi rodzice byli również zaniepokojeni, czy aby to, w co się wpakowałem, jest prawowierne. Zacząłem pytać Boga: czego ode mnie chcesz? Pukałem i odpowiadała mi cisza, czyli nic się nie wydarzało. Otrzymałem wtedy słowo o Jonaszu, które mnie męczyło. Nie odnajdywałem się w kimś, kto ucieka przed Bogiem i Jego Wolą. Wręcz przeciwnie, uważałem się za gorliwego czciciela Boga, któremu brakuje już niewiele, by być zbawionym. W tym czasie pewien prezbiter zaprosił mnie specjalnie do siebie i powiedział: obserwuję cię od dłuższego czasu; ty Piotr jesteś egoistą, więcej egocentrykiem; to poważny stan grzechu. Kiedy od niego wyszedłem, to nie mogłem się pozbierać przez kilka dni. Uważałem, że mnie nie lubi i dlatego chce mnie upokorzyć i że na pewno nie ma racji. Rozpoznawałem się wtedy jako człowiek dbający o zbawienie innych. Nie pojmowałem, że to, co nazywałem „nawracaniem”, było wydawaniem sądu i moralizowaniem innych. Raczej chciałem uczynić kogoś podobnym sobie. Bóg nawet i to wykorzystywał, by pomagać innym, jednak ja byłem ślepy i pyszny jak Jonasz. Nie rozumiałem prawie nic z tego co Bóg robił ze mną. Wciąż chodził za mną wyrzut: czemu nie poszedłeś do seminarium?

       Zimą przełomu roku 1983 na 1984 w okolicach Bożego Narodzenia dostrzegłem w tłumie studentów, którzy przychodzili na spotkania w parafii, moją przyszłą żonę. Doznałem objawienia, gdy ujrzałem ją pewnego razu modlącą się po komunii. Pomyślałem: to ONA! Spróbuje jeszcze ostatni raz (byłem wcześniej zakochany z 7 razy). Jeśli nie uda się, to znak, że „idę na księdza”. W moich walkach o odnalezienie Woli Boga, odkryłem w tamtym czasie, że aby odkryć plan Boga, trzeba stanąć przed Nim bez żadnych oczekiwań, bez nastawienia, by przychylił się do moich pragnień. Trzeba stanąć zupełnie pustym przed Nim z przekonaniem, że tylko On wie, co jest dla mnie najlepsze - być gotowym przyjąć cokolwiek powie do mnie i pójść bezwględnie za tym głosem, bez jakichkolwiek pertraktacji. 

       17 marca 1984 roku, w dzień imienin mojego ojca, wysłano mnie do cukierni na zamku po zamówiony tort. Nie wiem dlaczego, ale nie poszedłem najkrótszą drogą, ale robiąc duży łuk, skierowałem się najpierw do budynku kościoła, w którym uczestniczyłem w spotkaniach Odnowy. Wszedłem. W środku nie było nikogo. Poszedłem przez środek aż do balasek (odgrodzenie ludu od prezbiterium, służyło też, aby na klęcząco przyjąć ciało Chrystusa). Wszedłem za balaski po schodach i skierowałem się za ołtarz. Tam na dywanie, na którym zwykle stoi przewodniczący Eucharystii w czasie konsekracji, rozłożyłem się krzyżem i wołałem. Krzyczałem: daj mi znak! Powiedz mi, co mam robić, w którą stronę iść?! Jestem gotowy zrobić cokolwiek mi powiesz. Powiesz - seminarium - idę tam. Powiesz - małżeństwo - idę. Pójdę tam i już nie będę się oglądał w drugą stronę, za siebie. Proszę daj mi Panie znak! Odpowiedz mi!

       Było to jedyne w swoim rodzaju przeżycie. Ryzykowałem. Bo jeśli mi nie odpowie, to łatwo wyciągnąć wniosek, że mnie nie słyszy albo mnie nie kocha. Jestem przekonany, że sam mnie zaprowadził na to miejsce i dał natchnienie, bym to zrobił. Odpowiedział w taki sposób, bym nie miał wątpliwości. Po około kilkunastu minutach wyszedłem. A tam przed wejściem, na ulicy, spotkałem moją przyszłą żonę, która już przed dwoma miesiącami „wpadła mi w oko”. Było to tak naturalne, że bez żadnych oporów dała się namówić, by pójść ze mną po tort. Rozmowa szła nam tak dobrze, że wracając, siedliśmy w parku na ławce z tortem na kolanach i rozmawialiśmy dalej. Trwało to około dwóch a może i trzech godzin. Gdy wróciłem do domu „dostałem po głowie” - goście czekają na tort, a mnie tak długo nie ma. Ale ja byłem szczęśliwy, że w końcu Bóg odpowiedział! To wydarzenie pomogło mi w okresie narzeczeństwa przetrwać momenty, gdy pozornie wydawało się, że z naszej znajomości nic nie wyjdzie, że jest niemożliwe, by Wioletta się we mnie zakochała i chciała wyruszyć ze mną w wspólne życie razem jako żona. Przypominałem sobie, jak Bóg mi odpowiedział tego 17. marca i powtarzałem sobie: czekaj, bądź cierpliwy, nie wycofuj się, nadejdzie moment, gdy Bóg do niej przemówi, przecież nie zrobił tego wszystkiego, żeby bawić się moim życiem
i zażartować ze mnie. Czekałem. Patrzyłem, jak umówiła się na moich oczach z jakimś kolegą na tańce, jak brała pod rękę innego, jak mówiła co jakiś czas: Piotr, nic z tego nie będzie. Nawiedzałem ją w akademiku, w którym mieszkała i wyciągałem ją na spacery. Brałem gitarę, by gdzieś w parku zaśpiewać jej skomponowany przeze mnie utwór. Rozmawialiśmy o życiu, o cierpieniu, o rodzinie, o swoich rozterkach jakie miałem ze sobą. Też o muzyce, o filmach,o swoich przeżyciach z wypraw w góry. Chciałem ją zafascynować sobą, swoim światem, w jakim żyłem. I choć zakochany byłem wcześniej w innych, to ją pierwszą chwyciłem za dłoń, dotknąłem jej włosy. Pierwszy pocałunek miałem dopiero z nią. Te wszystkie spotkania miały dla mnie wymiar prawie mistyczny. Pamiętam, jak wracaliśmy pociągiem z grupą znajomych studentów z Paradyża. Usiadła koło mnie i zasnęła, oparta o moje ramię. Nie ruszałem się, by jej nie spłoszyć i by przypadkiem nie przewróciła się na drugi bok. Wszystko było świeże, nowe i wspaniałe. Dobrze, że wcześniej żadna z dziewczyn nie odpowiedziała na moje zaloty, dobrze, że cierpiałem tyle lat, żyjąc w samotności. Dobrze, że nie udało mi się zrealizować moich zamierzeń i planów. 

       Nadszedł piątek - 18 maj 1984 roku. Jeden z kluczowych dni naszego życia. W sobotę 19. maja wyruszała pielgrzymka studentów do chrzcielnicy w Pyrzycach, gdzie św. Otton ochrzcił Pomorzan przed wiekami. Miałem w poniedziałek zdawać egzamin z psychologii, której się nie uczyłem cały semestr. Przed snem dnia poprzedzającego 18. maja obmyśliłem, co zrobię. Wstałem wcześnie rano o 6. w piątek, po cichu ogarnąłem się, zabrałem olbrzymie naręcze konwalii, jakie wczoraj przyniósł ojciec z działki i ruszyłem do akademika. Na korytarzu czekałem aż wyjdzie z pokoju Wioletty jej współlokatorka. Wtedy zapukałem i podarowałem jej ten przepiękny bukiet śnieżno pachnących konwalii. Była poruszona. O godz 8. zaczynała zajęcia na wydziale chemii. Wyszliśmy razem. Był piękny poranek majowy. Było ciepło, kwitły akacje i świergotały przebudzone ptaki w koronach drzew. Po drodze opowiedziałem jej wszystko: że mam egzamin, że muszę się uczyć i nie mogę z nią iść na pielgrzymkę, ale… mówię: „masz tu różaniec na którym proszę módl się za mnie na tej pielgrzymce”. Coś dziwnego w nią wstąpiło. Pojawiła się na jej twarzy pogoda i zadowolenie. Pamiętam, jak stała na schodach wydziału pomiędzy dwiema kolumnami oparta o kamienną balustradę i uśmiechnięta żegnała się ze mną. Wróciłem do domu i zacząłem się uczyć. Lecz zamiast nauki, przychodziły mi takie myśli: jakiś chłopak zacznie się kręcić koło niej na tej pielgrzymce i wszystko co już przeżyliśmy, mogę stracić. Wiedziałem, że nasza relacja była jeszcze wciąż bardzo krucha, przez jej wahania i niepewność. Wioletta była bardzo piękna (według mnie najpiękniejsza) i wielu kręciło się obok niej. Zdecydowałem: najwyżej nie zdam egzaminu - idę na pielgrzymkę. Jeszcze będę miał niedzielny wieczór - może uda się cokolwiek wtedy nauczyć, ale to i tak nie miało znaczenia. Uznałem, że ten moment nie może mi „uciec sprzed nosa”. Rano w sobotę pojawiłem się pod szczecińską katedrą, gdzie wszyscy się zbierali. Kiedy Wioletta mnie zobaczyła, była szczęśliwa. Nawet uwieczniłem jej radość na czarno-białym zdjęciu, które mam do dzisiaj! Gdy ruszyliśmy i zaczęliśmy iść przez las powiedziała mi WSZYSTKO. Opowiedziała, jak w ostatnią Wielkanoc modliła się do Boga w kościele o to, aby chłopak, który ma zostać jej mężem, podarował jej właśnie taki różaniec, jaki jej dałem. Dla niej było oczywiste, że to sam Bóg chce nas połączyć w małżeństwo. Ja z kolei opowiedziałem jej inną historię. Opowiedziałem jej, jak na pamiętnej pielgrzymce do Rzymu w 1981 roku, Jan Paweł pobłogosławił ten różaniec, który jej dałem. Powiedziałem, że ja z kolei w te ostatnie święta Wielkiej Nocy na rezurekcji po przyjęciu Ciała, obiecałem Bogu, że dam ten różaniec dziewczynie, która ma zostać moją żoną. Był on dla mnie relikwią tamtego spotkania z Ojcem Świętym. Kiedy wyznaliśmy to sobie, było dla nas oczywiste, że małżeństwo to Jego plan na nasze życie. Sprawy pobiegły bardzo szybko. Po trzech miesiącach przygotowań i zmagań z czystością w relacji, był ślub. W Gorzowie, w parafii Matki Bożej Różańcowej (!), skromnie, bez splendoru, z towarzyszącą najbliższą rodziną oraz kilkoma znajomymi, ślubowaliśmy sobie nawzajem miłość, wierność i uczciwość małżeńską, oraz, że nie opuścimy siebie aż do dnia śmierci. Prosiliśmy, by dokonał tego Ten, który sprawił, że się spotkaliśmy, Bóg jedyny w Trójcy. 

       Problemy z odnalezieniem sensu życia zaczynają się w chwili, gdy my mamy swoje plany i oczekiwania wobec Boga. Wtedy już nie słucham tego co ma nam do powiedzenia, ale szukam sposobu, by zrealizował coś z tego, co wymyśliłem. Tak naprawdę, nie interesuje mnie wtedy „jakiś” Boski Plan, ale potrzebuję tylko Jego mocy i zmuszam Go, by robił to, co chcę. Tak naprawdę za tą postawą stoi grzech z ogrodu Eden - być jak Bóg. Ta pycha zasłania oczy serca i nie słyszę tego, co Bóg mówi do mnie.

       Drugą przeszkodą są grzechy dotyczące seksualności, które zabierają wolność, degenerują sumienie i gaszą światło wewnętrzne we mnie. Dlatego czystość w narzeczeństwie jest tak ważna (oprócz tego, że grzeszę cudzołożąc i niszczę siebie w głębi serca). 

       Trzecią przeszkodą jest brak głębokiej relacji z Jezusem Chrystusem opartej o historię własnego życia. Bez niej, nawet chodząc codziennie do kościoła, jestem zdany przede wszystkim na uczucia, którymi się kieruję, na to, co mi się podoba, co lubię. Relacja z Chrystusem pomaga mi również nie gorszyć się grzesznością swoją i drugiego, która często determinuje mój wybór. Nasze grzechy to naprawdę najmniejszy problem, by wejść w małżeństwo. Najważniejsze, czy Bóg tego chce. Nie ma idealnego chłopaka czy dziewczyny, bo każdy na ziemi jest grzesznikiem. W narzeczeństwie konieczne jest nauczyć się żyć z grzechami drugiego, wybaczać mu i zaczynać wciąż od nowa. Przyszłe życie po ślubie to ciągłe wybaczanie, pozwalanie drugiemu, by się mylił, zrozumienie jego niemożności wyjścia z grzechów. To co uratowało moje małżeństwo, to pojawienie się między nami Miłości bez uczuć, która nie wycofuje się, gdy ktoś ją odrzuca, pogardza, wykorzystuje czy zdradza. Dziś w Kościele sakrament małżeństwa sprowadza się do legalności współżycia, do wspólnego życia, do przekazania życia (nie za dużo, by nie być patologią), do wspólnego chodzenia do kościoła. Aby odzyskać srkramentalność małżeństwa, jego świętość w dzisiejszych czasach, jest konieczne odkryć Chrzest. Bez odkrycia Chrztu, nie można być Chrześcijaninem dojrzałym, czyli takim, który jest w stanie przejść każdy krzyż i cierpienie w małżeństwie. Wystarczy jakiś poważny grzech współmałżonka i „trzeba” go zostawić. Nie dziwię się temu. Nikt nie dał ogromnej rzeszy ludzi wtajemniczenia w Miłość do wrogów w taki sposób, by Ona w nich zamieszkała. Ale jest nadzieja, bo jest Bóg, który i dzisiaj da swemu Kościołowi światło na te trudne czasy.

 

 

to, że Jesteś

to, że Jesteś

zmienia bardzo wiele: całe życie

i choć nie można zrozumieć Ciebie

ani pojąć

można Cię kochać

z wdzięczności za Twoją miłość

wierną

do mnie niewiernego człowieka

to, że Jesteś

zmieniło bardzo wiele:

całe życie