Sekret I: Ukochany

Piotr Wojciechowski

 

Niebieski Krajobraz, Marc Chagall, 1949

 

Sekret pierwszy

 

 

 

Ukochany

 

 

 

Ukochany,

Zabierz mnie ze sobą - pójdziemy razem,

Pociągnij mnie za sobą – biegnijmy,

Słodsza nad wino jest Twoja Miłość.

 

Gdybym chciał oddać za Miłość

wszystkie swe bogactwa

to znaczyłoby, że nic Ona dla mnie nie znaczy!

 

według Pnp 1,4; 4,10; 8,7

 

 

Kim jest ten Ukochany?

Dlaczego tak bardzo chcę pobiec za Nim?

Dlaczego Ukochany jest ukochany?

Co to za Miłość, że dla Niej gotowy jestem stracić wszystko?

 

     Jak jest miło patrzeć w oczy mojej żony. Przyglądać się jej, gdy ma uśmiech na twarzy. Budzę się co dzień i kładę spać szczęśliwy, że otrzymałem właśnie ją na całe moje życie. Nie potrzebuję słów, by z nią przebywać. Nieustannie jest dla mnie najpiękniejsza, że nawet jej słabości i defekty nie umniejszają jej miłości do mnie. Miłości, gdyż mnie kocha, choć ja ją tak wiele razy źle traktowałem.

 

     W niej odnajduję twarz Ukochanego i Jego mimowolne odruchy troski. Musiał mi się ukazać, bym Go pokochał, by serce zapłonęło wdzięcznością.

 

     Ukochany to Ten, który usłyszał mój jęk i odpowiedział na moje tęsknoty. To ten, który przeprowadził mnie bezpiecznie poprzez gąszcz moich grzechów ku niegasnącemu światłu.

 

     Przyszła taka noc w życiu, kiedy nie mogłem spać ze szczęścia. Gdy serce przepełniła taka wdzięczność za WSZYSTKO, i to bez żadnej przesady. Tej nocy wspominałem Jego delikatność w słowie
i historii. Nadeszły obrazy z przeszłości w aureoli oświecenia serca. I widziałem, że wszystko było sensowne i dobre, choć często trudne i bolesne. Ale Miłość w nich ukryta nadaje smak tak zachwycający, że nie powszednieje żadne zwydarzeń i mogę o nich mówić bez końca, każdemu.

 

     Taka noc nie kończy się, a jej słodycz wypełnia nadchodzące chwile, zachęcając, by nie zniechęcać się w natłoku cierpienia i cierpliwie czekać.

 

     Kto może zrozumieć to, czego nie przeżył? Kto może mówić o Ukochanym, nie znając Go? Chyba że tak jak Hiob, który tyle lat znał Boga tylko ze słyszenia. Ale w masie tragicznych strat wszystkiego – dzieci i dóbr - ujrzał twarz samego Boga i rzekł: „kiedyś znałem Cię tylko ze słyszenia, a dziś zobaczyły Cię moje oczy”.

 

     Ukochany, to Ktoś o kim się myśli cały czas, tęskni za Nim, dla Niego odda się wszystko, przy Nim nie nudzisz się i wciąż możesz Go słuchać. Ukochany to ten, który mówi do ciebie zawsze prawdę i oddaje ci wszystko co ma, by uczynić cię szczęśliwym.

 

     By pójść z Nim razem konieczne jest, by Go się nie lękać - odkryć, że nic Go nie zgorszy, że żaden grzech nie jest przeszkodą, by On mnie kochał. Konieczne jest doświadczyć, że mnie ukochał bez wzajemności, nie oczekując nic w zamian.

 

     By pójść za Nim, potrzebowałem spotkać Jego przyjaciół. Przyjaciół, którzy znają Jego sekrety i poznali Jego ścieżki. Wiedzą którędy i dokąd iść. Rozumieją, co się dzieje. Nie boją się przekraczać progu śmierci, przed którą każdy niewtajemniczony ucieka.

 

     By pójść razem z Nim potrzebowałem wyrazić gotowość, pragnienie, zgodę, by On mnie prowadził tam, gdzie On chce, a nie tam, gdzie ja bym chciał.

 

     Zdaję sobie sprawę, że zapisane słowa każdy odczytuje tak, jak chce. Ale również jestem pewien, że właśnie On jest w stanie wytłumaczyć wszystko w naszych sercach tak, by zrodziła się tęsknota za Nim, choć może bardzo słaba, ale będąca zalążkiem Życia.

 

     By pójść za Nim, musiał mnie pociągnąć pożywieniem nadzwyczajnym. Zanęcić jak rybę pływającą w morzu - szukającą pożywienia, by przetrwać w tym świecie pachnącym piekłem i śmiercią. Objawił się przez krzyż pełen sensowności, który jest cudownym panaceum do życia poza wodą. Zanęca, jak matka chcąca nauczyć dziecko chodzić, pokazując mu zabawkę, która pociąga je, by zrobiło krok do przodu, by zaryzykowało i doświadczyło, że lęk to oszustwo zafundowane przez złego doradcę. Uwodzi tak, jak jeleń łanię, pokazując jej przepiękną koronę poroża i zachęcając swym zapachem, który ją pociąga.

 

     Gdy Ukochany mnie pociągnął, wtedy wstąpiła we mnie taka siła jakiej wcześniej nie miałem. Byłem w stanie biec za Nim, nie czując zmęczenia. Oglądałem widoki, jakich wielu nie widziało. Doświadczałem, że Jego pomysły na pokonanie trasy tej przygody są doskonale dobre. Robiłem to z wdzięczności, że spojrzał na mnie i nie chciał, bymzgnił w tym świecie, żyjąc w ciemności i nieustannej walce z drugim człowiekiem, który jak się okazało później, też strasznie cierpi.

 

     Na początku, doświadczając tego, byłem przekonany o swej nadzwyczajności. Myślałem, że muszę chyba mieć silną wiarę, skoro robię takie rzeczy. Nic bardziej mylnego. Ujrzenie życia w prawdziwych barwach nie jest jeszcze gwarancją transformacji chorego serca. Jest to dopiero preludium do długiej Drogi, na której On będzie mnie formował, korygował, kształtował i tworzył we mnie całkiem nowego człowieka. Przede mną było jeszcze wiele zaskakujących przejść od złudzeń i fałszu do rzeczywistości. Ta rzeczywistość z upływem czasu okazywała się coraz bardziej tragiczna i trudna do zaakceptowania.

 

     Jak wiele zrobił Bóg, by mnie wyprowadzić z morskiej odchłań na ląd, ku słońcu. Jak dokładnie skrzyżował historię wielu ludzi, bym usłyszał obietnicę Życia. Jak hojnie dawał mi pamiątki swej obecności, a przede wszystkim dowody swej Miłości, nie oczekując nic w zamian. Jak bardzo był cierpliwy, pomimo że tak uparcie odrzucałem Jego pomoc.

 

     Oczy mojej żony, jej włosy, jej głos i uśmiech, są do dziś dla mnie najpiękniejsze. Jestem zaskoczony że tyle lat przetrwaliśmy, że nie znudziliśmy się sobą, że wciąż przeżywamy nasze małżeństwo jak najwspanialszą przygodę. A to wszystko, co przeżyliśmy, było możliwe dlatego, że urodziliśmy się w sześćdziesiątych latach XX wieku, gdy Bóg na nowo wskrzesił katechumenat w Kościele i umieścił nas w nim. Posłał do nas swych przyjaciół, którzy pojawili się w momencie najlepszym. Przepełniało mnie wtedy cierpienie samotności i bezradność wobec moich grzechów. Pociągnął mnie i moją żonę, dając nam przeżywać prawie mistycznie pierwsze lata katechumenatu. I pomimo tak wielu przeciwności, rosła we mnie pewność, że On mnie kocha.

 

     Biegłem, gotowy na każde Jego zawołanie. Rzuciliśmy się w wir ewangelizacji. Dzieci rodziły się jedno za drugim. Opiekunka za opiekunką je pilnowały. Konwiwencja za konwiwencją. Prawie każdy wieczór zajęty. A mimo to, mieliśmy czas, by robić długie spacery, ogniska z gitarą, wyjeżdżać w góry. Fakt, nie dorobiliśmy się prawie niczego, żyliśmy z dnia na dzień w wielkiej kruchości. I pomimo tak wielu kryzysów, zdrad, kłótni i wojen, byliśmy szczęśliwi, bo Ktoś nas kochał i dawał dowody tej Miłości. Gdyby nie katechumenat albo odszedłbym z Kościoła i robił jakąś karierę, albo uczepił się dewocyjnej pobożności i toczył następną wojnę krzyżową o nawrócenie zatwardziałych grzeszników.

 

     Ukochany znalazł ścieżkę, by dotrzeć do mego serca. Zabrał mnie ze Sobą i spełnił wszystko to, co obiecał. Otwierał powoli oczy na wszystko. I choć dziś jestem wciąż uwikłany w grzeszność i wciąż upadam, to znikła rozpacz i beznadzieja.

 

     Jak trudne walki musiałem stoczyć na początku katechumenatu, gdy tak wielu duchownych kpiło z nas, podcinało nam tak delikatne korzenie. Prześladowano nas jako heretyków, odszczepieńców, a rozdarty wewnątrz, bałem się być heretykiem i nie wiedziałem, co wybrać. Jak bardzo zależało Bogu na mnie, skoro obronił mnie i dał cierpliwie znosić wszystkie upokorzenia i nie zostawić Drogi katechumenatu, jak to zrobiło wielu moich braci ze wspólnoty.

 

     Kluczem do przetrwania było zdanie, jakie wypowiedział dawno temu pewien Żyd w obozie Auschwitz, który znał wielu swoich braci, którzy byli oberkapo (ten, który za przywileje sprzedał się i służył nazistom jako szef komanda). Gdy nadchodziła Noc Paschy, ten Żyd, mówił: „lepiej być po stronie ciemiężonych niż ciemiężyć innych, bo ciemiężonych Bóg wyprowadza z niewoli, a nie tych którzy ciemiężą”. Myślałem wtedy, że lepiej tych wszystkich prześladujących nas prezbiterów, usprawiedliwiać niż sądzić, bo sąd to nic innego jak ciemiężenie innych.

 

     Najtrudniejsze było czekanie. Tu podtrzymywały mnie słowa Piotra apostoła: „Upokórzcie się więc pod mocną ręką Boga, aby was wywyższył w stosownej chwili.” Po 29 latach katechumenatu, gdy biskup ordynariusz w Noc Paschalną w bazylice katedralnej Szczecina kazał naszej wspólnocie ubranej w białe szaty wejść po schodach do prezbiterium, wtedy na oczach wszystkich obecnych powiedział: „oni są niezniszczalni, niezatapialni, to są chrześcijanie”.

 

     W tym czasie posłał nas jako wędrownych na misje na Mazury. Kim my jesteśmy, by prowadzić innych do wiary dojrzałej?! Jestem wciąż zdziwiony, że mnie ktoś słucha, że bierze nasze słowa jako słowo posłańców Boga. I na koniec to Słowo zmienia ich życie tak, jak obiecało.

 

     Wyobraźmy sobie, że obok nas pod ziemią, żyje kolonia dżdżownic, którą stworzyłem. W pewnym momencie, jakiś tajemniczy wirus, atakuje ich społeczność. Zakażone tym wirusem, jedne za drugimi, zaczynają przekształcać się tak wewnętrznie, że atakują swoich „rodaków” i niszczą ich powoli. Wszystkie są przerażone! Całość kolonii zdąża ku totalnemu unicestwieniu. Nie rozumieją czym jest wirus i nawet nie podejrzewają, że coś takiego istnieje. Upatrują zagrożenie w stosunku do siebie, w żyjącej obok dżdżownicy i idą za powszechnym przekonaniem: „jeżeli ja ciebie nie zaatakuję, to ty mnie zaatakujesz i będę na pozycji przegranej”. W ten sposób wszystkie żyją w strachu przed drugą i napięciu walki, by być w stanie gotowości do obrony. Ja natomiast z miłości chcę uratować je wszystkie. Jedyny sposób, jaki znajduję, to abym pozwolił zamknąć swoje człowieczeństwo w tak prymitywnej istocie, jaką jest dżdżownica. W ten sposób wchodzę w ich świat, dając się niebotycznie ograniczyć. Rodzę się, wzrastam i żyję obok nich. Próbuję dzień za dniem przekonywać je, że przyczyna ich tragedii jest dla nich niewidzialna i niemożliwa do usunięcia przez nie same. Przyniosłem im również dobrą wiadomość, jak mogą zostać uwolnione od tragedii unicestwienia. Te, które uwierzą w moją propozycję, doznają wyzwolenia od tego wirusa. Sposób jest zaskakujący – kto pozwoli, zamieszkam w tych i będę dawał im światło, by nie zarazili się tym wirusem na nowo. Aby tego dokonać, muszę upokorzyć się, wejść w kenozę i przejść przez „ich śmierć”, aby wrócić do mojej rzeczywistości. Umierając dla nich, daruję im swoją naturę człowieka.

 

     Właśnie Katechumenat to czas, w którym Bóg przez Jezusa Chrystusa, chciał mnie zachęcić, bym pozwolił na to, aby zamieszkała we mnie natura samego Boga. Był to czas chrztu „rozciągniętego” w czasie. w którym zatapiany, uśmiercany był mój stary człowiek z odruchami życia dla siebie. To czas chrzcielny, gdy otwierane powoli oczy zaczynają widzieć i rozumieć moje całe życie, moje cierpienie, jak również i tragedię każdego żyjącego na ziemi. To czas oświecenia, gdy moje oczy duszy zaczynały widzieć samego Boga. Nie w jakiś widzeniach czy snach, ale w historii mojego prozaicznego życia. W sposób szczególny odkryłem tę Miłość w cierpieniach, jakich doświadczałem. To czas, w którym uczyłem się odżywiać wolą Boga i Jego Miłością ukrytą w historii. Chciałbym zjednoczyć się z Nim tak, że trudno byłoby nie dostrzec we mnie oblicza Boga.

 

     Z przykrością patrzę dziś na Kościół, w którym niejedni zrobili z Niego targowisko, na którym kupujemy miłość Boga. Stworzyli z Niego depozytariusza praw i nakazów. Gdzie tylko niewielu interesuje to, do czego Bóg powołał Kościół - zbawić owcę zagubioną. I to nie przez zmuszenie jej do poprawy życia i wejścia do Kościoła, ale przez umieranie za nią, aby doświadczyła Milosierdzia i przebaczenia Ojca z Nieba.

 

     Z bólem patrzę dziś na ludzi w Kościele, oczekujących od świata szacunku i praw tak, jakby nie rozumieli sytuacji tych, do których zostali posłami - że istnieje rzesza, która nie ma światła. Światła, które Bóg nam dał. Jednak onioszukani przez nieprzyjaciela ludzkości, nie są w stanie zrozumieć, kim są i po co żyją.

 

     Ja przeżyłem taką ciemność, w której osądzałem każdego i byłem przekonany, że jestem obrońcą prawdy. Piętno faryzeizmu gdzieś we mnie wciąż odzywa się jak czkawka, lecz dziś zdaje sobie sprawę, co dzieje się ze mną i że błądzę.

 

     Dziś w Kościele wielu – świeckich i duchownych - straciło z oczu horyzont, do którego ma zmierzać chrześcijanin. Sprzedało swe wybranie za miskę soczewicy, jaką jest wygoda i drobnomieszczaństwo. Nie sądzę tu nikogo. Oni nie są temu nawet winni. Winny z pewnością jestem ja, który nie zaniosłem im wina słodyczy Dobrej Nowiny, która uratowała moje życie. Broniłem się przed nawróceniem.

 

     Znalazłem odpowiedź na dzisiejszą sytuację Kościoła – pozwalać codziennie, by Bóg mnie nawrócił. Nie odpoczywać od nawrócenia tak, aby oblicze Kościoła zachęciło oddalonych do szukania w Nim odpowiedzi na sens życia.

 

 

rozterka

 

 

w niektórych chwilach

gdy tracę horyzont sprzed oczu

co zrobić, by przetrwać to zamieszanie?

gdy z każdej strony

pęknięte mury

uginają się nad głową

i puka lęk do serca natarczywie -

jak przeżyć ten czas i nie stracić nadziei??

 

niekiedy, gdy słyszę o upadkach

tych którym ufałem

ściśnięte serce staje na moment

i nie wiem, co z tym zrobić

a krzyk oburzenia nawet jest słuszny -

nie mogę pogodzić

świętości Kościoła z jego ruiną

 

niekiedy jednak staje obok mnie

Dobry Duch i uspakajają mówi: wiem co robię...

lecz jak wtedy pomoc przetrwać

słabym i rozbitym jak dzban

tlącym się ledwo płomieniom nie ukraść ognia

zalęknionym oszczędzić zgorszenia

i odwrócenia od wszystkiego

co dawało im życie

 

jedyne co słuszne to

pójść za Nim i nie żądać wyjaśnień

co do przyszłości

rzucić się w pędzący rydwan

w pogoń z czasem

by u Jego otwartego boku

szczodrze rozmnażać

chleb Miłosierdzia -

ratunku od piekielnych otchłani

 

powiedział mi, że

gdybym chciał oddać za Miłość

wszystkie moje skarby

to znaczyłoby, że nic Ona dla mnie nie znaczy

dlatego to dziś nocami

kontempluję jej ślady

by nie utracić sił

na   o s t a t n i e j    p r o s t e j

i nie pociągnąć w otchłań

rzesze

które mi dał w zaufaniu