Rozum i Marzenia

Piotr Wojciechowski

Walka Piąta

Rozum i Marzenia

 

3.jpg

 

Dawid walczący z Goliatem. 
Strzela w czoło z procy jednym z pięciu kamieni.

 

 

      Jako młody chłopak miałem niepohamowane pragnienie poznania świata. Rozczytywałem się w atlasach wszelkiego rodzaju, książkach Juliusza Verne, chłonąłem pozycje dotyczące kosmosu i astronomii, fizyki i matematyki. Fascynowały mnie odkrycia naukowe, archeologia i nierozwiązane problemy i zagadki. Wstawałem bardzo wcześnie i kładłem się bardzo późno, bo było mi szkoda czasu na sen. Tyle przecież jest jeszcze do poznania. Wszystkim moim fascynacjom towarzyszyła w tle muzyka, bez której nie wyobrażałem sobie życia. Czytałem książki przy muzyce. Przy muzyce uczyłem się, rozmawiałem, jadłem, odpoczywałem i marzyłem. Marzyłem o spacerach z dziewczyną w której byłem zakochany - co powiedzieć, jak ją zachwycić, gdzie z nią pójść, co zrobić, by i ona zakochała się we mnie. Te marzenia sprawiały mi przyjemność, jednak potem, gdy ścierałem się z całkiem inną rzeczywistością, doznawałem rozdarcia serca i cierpiałem. 

      Marzyłem najczęściej w nocy, gdy nikt nie mógł przerwać moich wizji. Redagowałem w myślach plany, w których układałem całe dialogi naszych rozmów. Przewidywałem, w którym kierunku może pójść konwersacja i wybierałem najlepszy wariant. Marzenia zajmowały mi więcej czasu niż samo spotkanie. Gdy chciałem zrealizować to, co zamierzałem, ogarniał mnie taki lęk przed spotkaniem twarzą w twarz, że czasem przed wejściem do domu dziewczyny, stałem po drzwiami dziesiątki minut. W marzeniach wszystko było proste. W rzeczywistości trudne i zżerające nerwy. 

      Gdy miałem 17 lat zacząłem snuć marzenia o swoim własnym zespole muzycznym. Wyobrażałem sobie na scenie, zachwycającego innych swoją muzyką. Cel moich wysiłków wyrażały słowa znanej piosenki: „za kilka lat mieć u stop cały świat”. Wtedy zacząłem kierować wszystkie swoje siły, swój czas, swoje pieniądze, swoje znajomości, by osiągnąć ten cel, by poczuć smak sukcesu. 

      Niebawem zacząłem studia matematyczne. Po roku ekstremalnych zmagań z moją wyobraźnią i intelektem, w końcu coś zaskoczyło w trybach mojej głowy i pojąłem, jak się poruszać w gąszczu definicji, tez i dowodów. Nareszcie mogłem wziąć spokojnie oddech i przestałem być ślepym i głuchym uczestnikiem wykładów. Wydrapałem się po ścianie wysokiego muru okalającego miasto zwane „matematyką” i moim oczom ukazała się przepiękna architektura i zabudowa tego miasta. Nagle chodzenie po krętych uliczkach, odwiedzanie nieznanych dzielnic, zaszywanie się w ciemne aleje parków tego miasta, stało się proste, przyjemne i fascynujące. Odkrywanie tego świata było podobne do zdobywania szczytów w górach i podobnie, jak alpiniście, podnosiło adrenalinę. Wtedy też narodziło się we mnie przekonanie, że jestem w stanie osiągnąć każdy cel, jaki sobie postawię. Marzyłem być kimś szczególnym, odkrywcą nowej teorii na wzór Stefana Banacha, wybitnego twórcy Szkoły Lwowskiej. Zacząłem zaprzęgać swój rozum, by stworzyć coś nowego. Chodziłem z moimi pomysłami do mego wykładowcy. Podgrzewałem marzenia o sukcesie. 

      Marzenia, marzenia, marzenia... Ile ich miałem! Żyłem nimi. Napędzały moje życie. Poświęcałem wszystko, by je zrealizować i osiągnąć sukces. Dawały mi chwilowy stan „szczęścia”. Ale też doznawałem rozczarowania i cierpiałem, gdy fakty przekreślały możliwość ich zdobycia. 

      To, co dało mi prawdziwe Szczęście, które trwa pomimo upływu lat i jest wciąż świeże, to zdjęcie ślepoty z moich oczu. Kiedy Ten, który mnie kocha, cierpliwie znosząc moją bezczelność i głupotę, dawał mi zobaczyć moje własne życie jako najpiękniejszą przygodę, wtedy przestałem marzyć. Nawet zacząłem traktować marzenia jako niezdrowy i szkodliwy stan serca i umysłu, który kradnie mi czas mojego życia. To jest niesamowite! Odkrywanie Miłości Boga w każdym calu mojego życia, nie wyłączając wszystkich cierpień, dawało mi spotkać Miłość, która stała w tle przygody mojego życia. Kiedy to odkrywam do dziś, moje serce wypełnia szczęście, o którym chciałbym mówić każdemu. Stąd właśnie płynie siła, gorliwość – płynie z wdzięczności za piękne życie. Marzenia, których było dużo, są blade przy mojej historii posolonej Wiarą. Od wielu, wielu lat przestałem marzyć. Znikło rozgoryczenie i frustracja, które kiedyś było moim chlebem powszednim. Stąd też towarzyszyły mi nerwice i pretensje jako reakcja na niespełnione marzenia. Z marzeniami w parze szły oczekiwania, a one z kolei generowały pretensje do tych, którzy nagle swoją obecnością, swoimi decyzjami, jak również grzechami, „psuli” mój plan zrealizowania marzeń. Ponieważ moja chora religijność nie miała odwagi wyrazić głośno, że największą pretensję mam do Boga. Dlaczego nie pomaga mi zrealizować marzeń?! Dlaczego jest głuchy?! Aż w końcu wyrywała się pretensja przechodząca w oskarżenie: Dlaczego psujesz mi plany?! To przez Ciebie teraz cierpię! 

      Dzisiaj bronię się przed marzeniami. Traktuję je jako pokusy, które, jeśli im ulegnę i mnie owładną, zniszczą moje życie. Oślepiają mnie i nie dostrzegam wówczas niespodzianek, które w życiu funduje mi Bóg. Marzenia skracają czas prawdziwego życia, oddzielając mnie od rzeczywistości. 

      Marzeniom towarzyszyło zawsze przekonanie, że moja inteligencja podoła rozpracować strategię ich realizacji. I właśnie moje traktowanie rozumu jako miejsca, gdzie znajdę odpowiedź na wszystko, również niszczyło moje życie. Odkryłem później, że Chrześcijaństwa nie można zamknąć w rozumie: w konstrukcji filozoficzno-etycznej, w jakiś zasadach czy legalizmie. Chrześcijaństwo jest Objawieniem Prawdy, która jest Osobą. Tę Osobę, można poznać tylko przez przebywanie z Nią. Nie da rady poznać tej Miłości-Osoby przy pomocy rozumu. Rozum może pomoc nam jedynie wyciągnąć wniosek o istnieniu Boga, ale nie jest to równoważne z poznaniem Go. Duża ilość wiedzy, jaką miałem w połączeniu z moją rozbujałą pychą, doprowadziła mnie do „pewności”, że nie mylę się, że mam rację. Wydedukowałem, że skoro moje dociekania opieram na sprawdzonej wiedzy, to jeśli, komuś wydaje się, że jest inaczej, to oznacza, że jest w błędzie. Traktowanie rozumu jako fundamentu Prawdy, a nie osoby Chrystusa, doprowadziło mnie do tego, że każdego, kto mi przeciwstawił się, traktowałem jako wroga, zagrożenie, sądziłem go i te sądy traktowałem, jako „oświecenie”. Towarzyszył temu ciągły wewnętrzny przymus, by każdego korygować. Uważałem, że w ten sposób spełniam Wolę Boga, bo przecież „należy upominać brata”. Żyło we mnie męczące przynaglenie, by wyrugować zło wokół siebie. Chrześcijanie, to rodzaj czystych, bezgrzesznych, w gruncie rzeczy idealnych ludzi. Innym było trudno ze mną przebywać, wielu mnie unikało. Nie chciało doświadczać upokorzeń z mojej strony. A w tym wszystkim sam nie dostrzegałem choroby mego serca, nie widziałem cierpienia innych ani tego, że ich krzywdzę. Skupiony byłem na sobie. Dzięki temu, że Bóg dał mi żonę i dzieci oraz, że dał mi misję być kantorem i katechistą, momentami wychodziłem ze skorupy „życia dla siebie” i „żyłem czasami dla innych”.

      Rozum i marzenia, inteligencja i stawiane sobie wyzwania, nakręcały moje życie. Nie było do mnie dostępu. Kiedy nadchodziła liturgia pokutna i sakrament nawrócenia i pojednania, nie widziałem grzechów. Nie miałem co wyznawać. Czułem, że coś jest nie tak, ale nie miałem światła, jak wyjść z tej zbroi, w którą ubrałem się. Broniła mnie przed ludźmi, by nikt mnie nie „dotknął”. Odrzucała każde korygowanie (interpretowałem je jako złośliwość ludzi, przed którym trzeba się bronić). Jak cierpliwy był Bóg ze mną! Nie wycofał się, aż w końcu mnie uratował. W końcu Ten, który Kocha, przeprowadził mnie bezpiecznie ku Wierze po Drodze, której nie znałem. Nie zanegował rozumu, ale wyznaczył mu właściwe miejsce w relacjach z innymi. Pojawiał się w mej mentalności coraz większy margines niewiedzy, przekonania, że coś przecież mogę nie rozumieć. Uznałem swoim życiem, że tylko Bóg pojmuje wszystko, a ja jestem ograniczony, a zbawiony, czyli uratowany, mogę zostać tylko przez Wiarę. Wiarę z wielkiej litery, którą poznaje się po jej owocach nieśmiertelności, których twórcą jest Nieśmiertelny. Bo jedyną rzeczywistością, którą zabiorę na Drugi Świat, jest Miłość. Tylko Ona się liczy. 

      Dzisiaj żyję z dnia na dzień, respektując moje ograniczenia jako pomoc od Boga, by nawracać się. Nie lękam się jak kiedyś mojej grzeszności i ujawnienia jej. Mam głębokie przeświadczenie, że śmierć jest już bardzo blisko. A właściwie Dzień Narodzin. Drżę, bym nie wyrzekł się Prawdy-Osoby, gdy nadejdzie prześladowanie. W tle mam wciąż moje grzechy, które pomagają mi stać twardo w rzeczywistości życia. Doświadczam płynącego z tego pokoju i szczęścia pomieszanego z wdzięcznością, za wszystko z mej historii życia. W tej przygodzie nie jestem sam. Dostałem żonę, dzieci, rodziców, rodzeństwo i wspólnotę braci - ochotników zwerbowanych przez Ojca, by uwolnić mnie od zbroi, która broniła mnie w rzeczywistości przed tą Miłością-Osobą, która mnie stworzyła i ukochała. 

ty i ja



gdybym mógł choć raz
cofnąć czas przeżyć ten maj
kiedy uśmiech twój
podarowałaś właśnie mi



twoich oczu blask
twoich włosów ciepły szept
i twój ciepły głos
i serce które dałaś mi



gdybym mógł choć raz
cofnąć czas i kochać cię
bo tak wiele chwil
naznaczyły słone łzy



zobacz moja miła
przeszliśmy wszystko udało się
kiedyś będą mówić
oni naprawdę kochali się



zaprosimy dziś przyjaciół
i będziemy razem z nimi
opowiemy im historie
które razem przeżyliśmy



Miłość wybawiła nas
od goryczy samotności
słowik śpiewał i zakwitły pierwsze bzy
gdyby Bóg nie znalazł nas
wszystko poszłoby inaczej 
i nie przeżyłbym przygody tej
z Tobą razem

_________

 

Wiersz ten, to echo wdzięczności za żonę i historię z nią przeżytą. Maj, to miesiąc w którym się zaręczyliśmy. Do dziś jestem zaskoczony, że we mnie się zakochała i że odważyła się być u mego boku i nie uciekła.