Posłani, by mnie uratować...

Piotr Wojciechowski Drukuj E-mail


     Historia Posłanych

 

     Jak wiele ludzi minąłem w swym życiu. Olbrzymiej większości nie zauważyłem. Nawet na nich nie spojrzałem. Niektórych obserwowałem, nawet podziwiałem z daleka. Rozmawiałem z wieloma,pozostawiając w ich życiu różnorakie ślady. Część z nich nie miała uprzedzeń do mnie, zapamiętała mnie i nawet cieszy się na mój widok. Część doświadczyła mojej grzeszności i zainstalowała w sercu sąd na mnie. Unikają mnie, nie ufają mi albo nawet źle mówią
o mnie. Są tacy, którzy w ogóle nie lubią mnie. Niewielu jest takich, znających moje cierpienia i umiejących mnie słuchać, a jeszcze mniej takich, którzy chcą mi pomoc. Bardzo mało jest również takich, którzy brudzą się moimi grzechami i biorą je na siebie. Tacy przebaczają mi, cokolwiek bym zrobił i zaczynają od nowa życie ze mną, jakby przeszłość nie istniała.

     Niewielu jest jednak takich, którzy tracili życie dla mnie, bym ja mógł żyć. Przynieśli mi skarb, dali go i wtajemniczyli jak go nie stracić. Skarb Życia Wiecznego. Mam wielką wdzięczność do kilku osób, którzy wkroczyli w moją historię i nie ominęli mnie, gdy bardzo cierpiałem.

     Moi rodzice okazali się najlepszymi opiekunami, jakich mogłem mieć. Dali mi to, co mogli dać. Wprowadzili mnie do Kościoła. Ale też ich grzeszność niechcący wygenerowała moje trudności odnalezienia się w życiu. Jestem im bardzo wdzięczny za wszystko. Nawet z ich grzechów Bóg wyprowadził dobro dla mnie. Tak naprawdę Bóg chciał przez nich doprowadzić mnie do progu Chrześcijaństwa. I choć nie widzieli mego cierpienia (bo skrzętnie je ukrywałem), to chcieli mi pomagać. Robili tak, jak potrafili.

     Wielu przelotnie, na chwilę dawało mi pocieszenie. Wielu nie pamiętam. Był taki jeden człowiek, którego spotkałem tylko raz, a zmienił wiele w mym życiu. Ważne okazały się dla mnie jego myśli i czyny. Śledziłem jego życie aż do śmierci z zapartym tchem. Bóg, dzięki niemu, dał mi odwagę wejść w małżeństwo. I choć nigdy z nim nie rozmawiałem, słuchałem go przez całe życie, nawet dziś. Był to papież Jan Paweł II. Zawsze liczyłem się z tym, co głosił.

     Ludzie, których uważam za wysłańców Boga, będący dla mnie jedynymi, z którymi tak mocno złączył mnie Bóg, to moi katechiści, Bolesław i Zofia. Byli pierwszymi, jakim zacząłem być posłuszny. Przez całą młodość rozwijano we mnie przekonanie, że jestem kimś najmądrzejszym, szczególnym i ono zniszczyło mi życie. Doprowadziło do momentu, gdy dla siebie stałem się ostateczną wyrocznią. Nie widziałem swoich grzechów, lecz byłem specjalistą od prostowania, „nawracania” innych. Bufon, którego nikt nie był w stanie okiełznać. Bolek był pierwszy, któremu zacząłem być posłuszny. I to nie tylko wtedy, gdy zrozumiałem, co do mnie mówi, lecz szczególnie wówczas, gdy niczego nie rozumiałem. Zaufać, dać się prowadzić jak dziecko. Nie dyskutować czy wymądrzać się, ale odkryć, że z nimi przychodzi sam Bóg. Taką relację miałem z nimi. To mnie uratowało. Święty Jan od Krzyża mówi, że jest wiele dróg do Nieba. Część z nich jest bardzo trudna. Część z nich nigdy nie osiągnie doskonałości. Ale jest jedna, najkrótsza, najłatwiejsza i pewna - droga przez posłuszeństwo.

     Postawiłem WSZYSTKO na jedną kartę. Całe me życie, życie mej rodziny, podporządkowałem tej relacji. Zaryzykowałem. To był najlepszy mój wybór w całym życiu. Bez tej uległości wobec katechistów nie istniałoby moje małżeństwo. Nie pojednałbym się z wieloma wrogami, w tym przede wszystkim z ojcem. Nie poznałbym siebie. Nie poznałbym Jezusa Chrystusa. Nie kochałbym. Nie przekroczyłbym monstrualnej granicy śmierci. Gąszcz nerwic i lęków, które pielęgnował mój wróg, demon, obezwładniały mnie i paraliżowały. Ich cierpliwości i miłosierdzia. Ich czułego głosu, a czasem krzyku, słuchałem jako niezbędnego pokarmu. Przez nich Ojciec doprowadził mnie do pojednania z moją całą historią. Szczególnie z tymi wydarzeniami, o których wzbraniałem się myśleć. Wcześniej traktowałem jako przyczynę mego nieszczęścia. Poprzez nich Ojciec doprowadził mnie do pojednania z wieloma ludźmi: tymi, którzy mnie skrzywdzili i tymi, których ja skrzywdziłem, a nawet zniszczyłem. Przez nich w końcu narodziła się wdzięczność do Ojca w Niebie. Otworzono mi oczy i zobaczyłem Jego Miłość i troskę w każdym momencie życia. Gdyby nie Bolek i Zosia nie wiem, co byłoby... Jestem im wdzięczny za to, że stracili dla mnie kawał życia, zdecydowali się na odrzucenie rodziny, życie na walizkach w kruchości. Przekazali mi Życie Wieczne. Jestem dziś świadkiem ich świętości, która wydała owoce we mnie. Od pierwszych chwil chciałem żyć jak oni i oddać życie dla Dobrej Nowiny. Minęło 27 lat zanim Bóg dał nam (mi i żonie) wyruszyć w podobną przygodę.

     Są jeszcze tacy, których Bóg do mnie wysłał, którzy cierpieli, bym ja mógł się nawrócić. Cierpieli z powodu moich grzechów i nie odwrócili się ode mnie. Są ze mną do dziś. Pierwszą z nich jest moja żona, Wioletta. Była przy mnie w czasie moich najtrudniejszych chwil, brała na siebie moje grzechy, nie zniechęciła się i kochała mnie. Z nikim nie przeżyłem tylu potyczek, tylu łez i tyle pojednań. Życie u jej boku to zaszczyt, którego dostąpiłem tylko ja. Bóg przeprowadził nas drogą od piekła do nieba, od łez do szczęścia. Ona jest tą, która zna wszystkie moje słabości i cierpienia. Mimo tego jest gotowa kochać mnie co dzień na nowo i wciąż gorąco.

     Nie mogę pominąć również dzieci, które Bóg wpisał w naszą rodzinę. Osoby, które od swych narodzin były pocieszeniem w chwilach udręk. Nierzadko dzięki nim Bóg odmładzał moją duszę i rozgrzewał gorliwość. Nadawał sens trwaniu Nie zdają one sprawy, jak były ważne w mojej historii zbawienia.

     Na koniec pragnę przywołać moich braci ze wspólnoty. Z nimi przeszedłem cały katechumenat. Z nimi odkryłem, czym jest Kościół jako Ciało Chrystusa. Są dla mnie bliżsi od wielu innych. Z nimi przeszedłem drogę do mistycznej miłości braterskiej, której nikt nie zrozumie, jak jej nie posmakuje. To z nimi chciałbym celebrować wieczną ucztę w Niebie.

 

     Zakończenie

 

     Dziś świat cały pogrąża się w strachu i rodzi się „nowy człowiek”, z lękiem patrzący na drugiego. Dziś nadchodzą trudne chwile dla moich braci, mojej rodziny i bliskich. Dziś ostanie się w Kościele tylko ta Miłość, reszta zostanie poddana próbie ognia prześladowań. Spotkam jeszcze wielu ludzi, lecz dziś jestem im winien to, co sam otrzymałem. Dzięki tamtym, których wspominałem, jestem w stanie spełnić swą misję. Przeczuwam, że zostało mi już niewiele dni. Chcę czas ten wypełnić oddaniem swego życia dla tej Miłości, która na mnie spojrzała i mnie uratowała.

     Dziś słychać już szelest butów porządkujących ten świat ze „śmieci”, jakimi są dla nich chrześcijanie. Już widać zbliżające się powszechne zniszczenie skierowane ku temu, by wyrwać jakąkolwiek nadzieję w Miłość. Już piszą dekrety i prawa, aby ochronić sumienie wykonawców eksterminacji Synów Boga. Już biją na alarm, by wystraszyć i zamknąć każdego w klatce samotności.

     Już szykują krzyże, by znów „uratować” świat od zarazy, która rzekomo niesie„zniszczenie” całej ludzkości. I podniosą niedługo pierś „wybawcy” od „ideologii słabości”, od „wrogów człowieka”.

     Lękam się, kto z nas się ostanie i nie zaprze się Miłości. Czy zachowamy skarb umieszczony w kruchych naczyniach glinianych? Czy ja sam przejdę skrutynium na arenie wydarzeń wstrząsających ziemią? Czy obronię mą duszę w Dniu Ostatnim??

     Lecz wiem, że nadejdzie i zabłyśnie Dzień Qahal (Zgromadzenie), dzień gdy Kościół olśni swym blaskiem wszystkie narody. Dzień w którym zniknie to, czego nie kocham i zobaczę Tego, którego kocham! Nic nie pójdzie na marne - krew, pot i życie wylane nakarmi tysiące. Po wściekłych okrzykach nagonki, po polowaniach na łamiących tolerancję, po igrzyskach wojennych, przyjdzie zwycięstwo Życia. Chciałbym wtedy razem z moimi Braćmi, z moją rodziną, zacząć budować Qodesz Qahal (Święte Zgromadzenie) tu jeszcze na ziemi, by później poznawać Haim Lenecah (Życie Wieczne).